poniedziałek, 30 czerwca 2014

Co szesnastolatka wie o szczęściu?

Koniec roku szkolnego/akademickiego zawsze wiązał się dla mnie z porządkami. Teraz na studiach nawet bardziej niż w szkole średniej. Wynika to z faktu, że z wiekiem coraz bardziej bałaganię ;-) A tak na poważnie, studia to niekończące się ilości kartek, karteczek, notatek, które w czasie sesji wychodzą ze swoich miejsc tylko po to, by utrudnić późniejsze odnalezienie czegokolwiek. W zeszłym tygodniu robiłam porządki w biurku i natknęłam się na moje wypracowanie z liceum. Z tego co kojarzę, mieliśmy napisać jak rozumiemy szczęście. Wypracowanie przeleżało kilka ładnych lat w mojej szafie po pierwsze dlatego, że zostało ocenione na piątkę, a poza tym mam do niego sentyment i nie mogłam go zwyczajnie wyrzucić. Chyba rzeczywiście nic w życiu nie dzieje się bez przyczyny. Kiedyś napisałam wypracowanie o szczęściu, by teraz móc pisać o nim blog ;-) Kto wie, może to jego geneza? Podświadome dążenie do tego, co mam teraz? Bo ja zawsze wolałam być optymistką niż pesymistką a szczęście wiele dla mnie znaczyło.

Dzisiejszy wpis ma lekką wakacyjno-sentymentalną nutkę ;-) Zobaczcie jak kiedyś postrzegałam szczęście i jak niewiele się to zmieniło w stosunku do dnia dzisiejszego.
 
„Chciano za szczęściem rozpisać listy gończe,
ale nikt nie umiał podać jego rysopisu.”
/Wiesław Brudziński/

Dzieciństwo jest wspaniałym okresem w życiu. Zadajemy wtedy najwięcej pytań, ponieważ jesteśmy ciekawi świata. Ich abstrakcyjność albo prostota nikogo nie dziwią, bo wydają się normalne dla tego wieku. Kiedy natomiast rośniemy i nasze pytania stają się coraz trudniejsze, sięgamy po różne słowniki i encyklopedie w celu znalezienia fachowej odpowiedzi. Biorąc do ręki np. Słownik Języka Polskiego, możemy znaleźć trzy definicje szczęścia:
- powodzenie w jakichś przedsięwzięciach, sytuacjach życiowych itp.
- uczucie zadowolenia, radości; też: to wszystko, co wywołuje ten stan
- zbieg pomyślnych okoliczności
Ale czy szczęście naprawdę można wytłumaczyć jednym, schematycznym wzorem, szerzej nazywanym definicją? Czym jest to szczęście i jak wygląda?

Myślę, że dla każdego szczęście jest czymś innym i dlatego różnie je pojmujemy. Biorąc za przykład wypowiedzi św. Augustyna, to za szczęście powinniśmy uznawać tylko dążenie do Boga, bo On jest sam w sobie radością. I jest to jedyne, prawdziwe szczęście, które jest niezmiernie trudne do osiągnięcia, ponieważ ciało i duch muszą się tutaj ze sobą porozumieć i dojść do kompromisu, Oczywiście inni ludzie, którzy nie żyją w Bogu, również mogą byś szczęśliwi, ale jest to zupełnie inna odmiana szczęścia, dająca mniej radości, będąca szczęściem niepełnym.

Współczesny model szczęście ma swoją materialną postać. Zazwyczaj wygląda jak willa z basenem. Stojącym obok luksusowym samochodem i kontem w banku, na którym liczba składa się z kilku zer. Teoria ta ma punkt styczny z definicją św. Augustyna, ponieważ obie uznają szczęście za coś bardzo trudnego do osiągnięcia. Czasami kiedy nie mamy możliwości spełniania tych wygórowanych marzeń, obniżamy poprzeczkę. Wtedy za szczęście uznajemy chociażby kolejny, nowy dzień. Albo to, że bliska nam osoba przeżyła wypadek samochodowy, „pokonała” chorobę… Kiedy stajemy w obliczu tragedii, wtedy pojęcie „szczęścia” zmienia się diametralnie.
Dla osoby chorej na białaczkę szczęściem jest każdy nowy dzień, który należycie docenia i spędza go z rodziną.
Dla rodziców szczęściem są ich dzieci, kiedy to codziennie im się przypatrują i z rozbawieniem spoglądają na ich zmagania dotyczące chociażby zawiązania butów.
Zakochani stanowią szczęście sami dla siebie. Wiedzą, że istnieje ten ktoś, kto będzie przy nich, kiedy najbardziej tego potrzebują.

Jeśli chodzi o moje szczęście, to nie ma ono określonego wzoru, Na pewno nigdy nie jest takie samo, bo zawsze wynika z czegoś innego. Należę do grupy osób, które nie mierzą wysoko. Dla mnie szczęściem jest moja rodzina, jej wsparcie oraz czas, który zawsze dla mnie znajdują. Są też znajomi, wśród których mogę być naprawdę sobą i nie muszę nikogo udawać. Szczęście dają mi proste słowa, czyny i gesty. Najbardziej zawsze wzrusza mnie uśmiech dziecka – jest tak bardzo szczery, że wprost trudno go nie odwzajemnić.



Bolesław Prus napisał kiedyś: „Nie myśl o szczęściu. Nie przyjdzie – nie zrobi zawodu; przyjdzie – zrobi niespodziankę.” Oczywiście można poświęcić całe życie na wzbogacanie się o rzeczy materialne i ostatecznie wybudować tę willę. Można również cieszyć się każdym dniem i doceniać go. On, w odróżnieniu do willi się nie powtórzy. Prawdziwym szczęściem jest docenianie drobiazgów tzw. małych cudów, którymi los nas codziennie obdarza w postaci promieni słońca, czułych słów, szczerych gestów.

poniedziałek, 23 czerwca 2014

Tajemnica kubka

Czasem zwykła rozmowa potrafi mnie zainspirować do zmiany własnego zachowania. Niektóre dyskusje wywierają na mnie tak duży wpływ, że pamiętam je nawet po kilku latach od ich odbycia. Zazwyczaj takie rozmowy nie są o niczym wielkim; nie zmieniamy nimi świata, nie wynajdujemy lekarstw na śmiertelne choroby. Takie rozmowy odmieniają tylko mnie samą i uczą mnie słuchać innych. Warto to robić, bo nigdy nie wiadomo co można usłyszeć, czego się nauczyć, co zrozumieć.

Całkiem dobrze pamiętam rozmowę, która miała miejsce 5-6 lat temu, kiedy byłam jeszcze w liceum. Rozmawiałam z koleżanką M. o filmach. O tym, co ciekawego ostatnio widziałyśmy oraz o tym, że podczas nieobecności rodziców najczęściej zabijamy czas, wypożyczając filmy na DVD. Na koniec rozmowy M. powiedziała: „Nie rozumiem ludzi. Dlaczego zawsze po zakończeniu filmu wyłączają telewizor? Tak samo jest w kinie. Ledwo pojawią się napisy końcowe, a każdy już wstaje z miejsca i się zbiera do wyjścia. A ja lubię sobie posiedzieć dłużej i posłuchać muzyki, którą puszczają na koniec. Posłuchaj sobie kiedyś. Nie uwierzysz jakie ładne piosenki wtedy lecą. Ja to nawet wieczorem przepuszczam rodzinę w kolejce do łazienki, żeby móc sobie w spokoju posiedzieć i posłuchać. Spróbuj.”

Długo nie trwało - może jakiś miesiąc lub dwa i zostałam sama w domu z wypożyczonym filmem DVD. Po zakończonym seansie zostawiłam płytkę w spokoju i słuchałam utworu na zakończenie. Nie powalił mnie na kolana, ale był całkiem niezły. Od tego czasu z kina wychodzę z ociąganiem, a filmy wyłączam chwilę później niż 95% społeczeństwa.

Nie zawsze ma to sens, bo TV często chcąc nadrobić „stracony” czas, dzieli ekran na pół, dzięki czemu jednocześnie widzę napisy końcowe oraz słyszę zapowiedź serialu, który poleci za 5 minut...

Przez ostatni weekend miałam okazję zobaczyć parę filmów, stosując radę mojej koleżanki. Nie zawsze o tym pamiętam, ale od czasu do czasu posłucham końcowych dźwięków. Chyba tylko raz się zawiodłam na takiej strategii. Zazwyczaj mam okazję po raz pierwszy posłuchać jakiegoś utworu, który jest całkiem przyjemny. W taki sposób zyskuję chwilę na przeanalizowanie ostatniej nakręconej sceny oraz wyrabiam sobie zdanie co w tym filmie było dobre, a co mi się nie podobało. Kiedy indziej leci niesamowicie energiczny utwór, który niesie ze sobą taką dawkę optymizmu, że nie potrafię odżałować momentu, kiedy się kończy.

Nie wiem ile trwają takie napisy z wymienieniem wszystkich członków obsady, zaczynając od reżysera i głównych aktorów a na dublerze dublera kończąc – 2 może 3 minuty. A jednak znacznie łatwiej jest nam przełączyć kanał, wyłączyć telewizor lub wyjść z pomieszczenia. Takie zachowanie przypuszczalnie nie dotyczy jedynie pasjonatów, którzy znają reżyserów i potrafią wymienić ich kilka innych filmów oraz wiedzą do jakiego innego filmu dany muzyk komponował ścieżkę dźwiękową. Ja jednak nie mam takiego zainteresowania i dla mnie czytanie tych napisów było równoznaczne z bezsensem. Nie dostrzegałam tego, co było tłem (muzyka), które po pewnym czasie stało się głównym bohaterem ostatnich minut.

Czego to wszystko dowodzi?
  • Warto słuchać innych, bo mogą mieć niecodzienne spojrzenie na banalne sprawy.
  • Na każdą sytuację można spojrzeć w dwojaki sposób i albo ujrzeć napisy, albo muzykę. Co wiąże się z tym, że ile ludzi tyle opinii.
To również nawiązanie do tajemnicy kubka, z którą spotkałam się niedawno po raz pierwszy.

Ktoś powiedział mi całkiem mądrą rzecz, która sprawiła, że zaczęłam rozumieć skąd biorą się różnice zdań pomiędzy ludźmi. Zrozumiałam dlaczego, chociaż rozmawiam z kimś na jeden temat, to posiadamy względem niego dwa odmienne stanowiska. Ba! Czasem oboje jesteśmy świadkiem pewnej sytuacji, a jednak z późniejszej rozmowy wynika, że odbieramy ją znacznie inaczej. Tajemnica tkwi w kubku.

Jak wygląda kubek, każdy wie. Wysoki, z grubym brzegiem, kolorowy i z uchem. W tym nieszczęsnym uchu tkwi cały problem. Wyobraźcie sobie dwoje ludzi, którzy siedzą naprzeciwko siebie przy stole i jeden z nich ma kubek z herbatą. Kubek stoi trochę nietypowo, bo ucho z kubka nie znajduje się po prawej stronie jego właściciela, ale jest skierowane prostopadle do niego. Takim oto sposobem, kiedy dwie osoby, siedzące przy stoliku mają opisać kubek, będą to dwa różne opisy. Bowiem właściciel będzie widział ucho, a jego znajomy będzie się upierał, że tego ucha nie ma. W ten sposób otrzymujemy: jeden kubek, dwie osoby, dwie opinie (każda z nich prawdziwa).

Mnie ta opowieść bardzo przemówiła do wyobraźni i niesamowicie się spodobała. Mam nadzieję, że podzielacie moje zdanie ;-)
Pytanie na koniec: jaki jest Wasz nawyk? Oglądacie napisy, słuchacie muzyki czy też wyłączacie film wraz z końcem ostatniej sceny?

filiżanka też ma ucho ;-)

środa, 18 czerwca 2014

Siła tkwi w człowieku

Zapewne jak większość z Was lubię od czasu do czasu wrócić do starych piosenek. Ostatnio metodą losową trafiłam na Jennifer Lopez i jej piosenkę pt. „I’m gonna be alright”. Nie wiem co dokładnie, ale jest w tej piosence coś, co dodaje mi sił i skłania ku pozytywnemu myśleniu. Doszłam do wniosku, że człowiek jest niesamowicie silną istotą. Chyba jedynie samobójców moglibyśmy uznać za tych, których życie przerosło. Reszta z nas ma ciężkie i jeszcze bardziej ciężkie chwile ;-) Czasem nawet psuje się wiele rzeczy jednocześnie i nie wiadomo co najpierw ratować. Ale raczej nie zdarza się tak, aby naraz dopadło nas nieszczęście na wszystkich frontach. Kiedy mamy problemy w pracy, to przynajmniej możemy liczyć na wsparcie rodziny. Kiedy jest kryzys w rodzinie, to z powodzeniem zaliczamy egzaminy na uczelni. Kiedy studia dają nam w kość, to nie możemy narzekać na zdrowie. Nawet jeżeli uznamy, że naraz psuje się nam w 10 aspektach naszego życia, to jeden będzie działał prawidłowo. Musi być chociaż jeden, bo skądś należy czerpać siłę, aby zmierzyć się z pozostałymi 10… Radzę szukać go tak długo, aż się znajdzie ;-)

Miesiąc temu czułam, że wiele spraw mnie przerasta. Problemy kształtowały się przede mną na wzór góry bez widocznego szczytu. Gdzie nie spojrzałam, tam należało zacząć coś zmieniać, podejmować decyzje, rozbierać na części pierwsze, działać. Nie wiedziałam na co spojrzeć najpierw, więc pokopałam trochę w jednym miejscu, potem w drugim, a na koniec zmęczona pomyślałam, że mnie to zwyczajnie przerasta i mogę sobie to całe „kopanie” całkowicie odpuścić. Ale zaczęłam szukać jednego jedynego aspektu mojego życia, z którego mogłabym czerpać siłę (a przede wszystkim chęci), aby z powrotem walczyć o swoje. Znalazłam. Przyjaźń w moim życiu działa bez zarzutu.

Zostałam uświadomiona, że nie można naraz walczyć na wielu frontach, bo takie rozproszenie jest gwarancją klęski. Trzeba działać metodycznie, a więc po kolei. Stąd zrodziła się zasada: jeden problem naraz. Stosując ją, widzę, że powolutku wracam na dobre tory. I znowu rodzi się we mnie przekonanie, że człowieka bardzo trudno zniszczyć. Obojętnie jak źle nie będzie, on zawsze może powiedzieć: I’m gonna be alright… i póki będzie w to wierzył, będzie miał rację. To, że teraz jest źle, wcale nie znaczy, że tak musi być w przyszłości.

Na wczorajszym spacerze przypatrywałam się uważnie trzem kaczkom, które pływały po rzece. Dla ułatwienia oznaczmy je sobie kaczka A, B, C. Wszystkie trzy kaczki płynęły pod prąd, w górę rzeki. Kaczka A w pewnym momencie znalazła sobie wystający płaski kamień na samym środku koryta i przysiadła na nim. Zapewne zmęczyła się ciągłym machaniem nóżkami. Kaczka B podpłynęła pod sam mostek, na którym stałam. Pokręciła się przez chwilę w miejscu, a potem pozwoliła nieść się nurtowi w stronę, z której przypłynęła. Kaczka C podpłynęła do mostku, tam walcząc przez cały czas z prądem, nurkując po jedzenie (jakieś pędy roślinne). Co ciekawe, żadna z tych kaczek nie zdecydowała się na przefrunięcie tego odcinka, tylko każda pokonała go, płynąc, a więc męcząc się znacznie bardziej.

Myślę, że z nami jest podobnie. Wszyscy znajdujemy się w tym samym środowisku i posiadamy wiele podobnych problemów. Rzadko kiedy korzystamy z najprostszych rozwiązań, bo wydają nam się podejrzanie łatwe. Z kłopotami radzimy sobie jak jedna z tych trzech kaczek. Realizujemy swój cel lub też rozwiązujemy problem, ale tylko do pewnego momentu. Do chwili póki nie spotkamy na swej drodze czegoś bardziej interesującego, kuszącego. Wtedy z chęcią przerywamy to, co dla nas jest nieprzyjemne i męczące. Możemy też uparcie piać się w górę, wykonywać zadanie po zadaniu, rozwiązywać problem po problemie, ale nadejdzie taki moment, kiedy ktoś zapyta: po co to wszystko? Kiedy rozwiązując problem, nie wiesz jakiego oczekujesz rezultatu, nie ma sensu się w ogóle za niego zabierać. Będziesz kaczką B, która na samym końcu trasy uznała, że nie wie po co dopłynęła do tego miejsca. Oczywiście możesz być również kaczką C, która bardzo się namęczyła, by dopłynąć do określonego miejsca, potem długo się męczyła, będąc w tym miejscu i próbując sięgnąć do jedzenia, ale ona jedna wiedziała po co to robi. Miała motywację (głód), cel (rośliny na dnie rzeki) i wyznaczyła sobie trasę. W tym miejscu należy dodać, że odcinek, który pokonała był dosyć długi, a ponadto poziom wody w rzece był tego dnia dość niski, a więc nieraz kaczka musiała wejść na jakiś kamień, przejść się po nim i ponownie wskoczyć do płytkiej wody, by dalej płynąć pod prąd.

Kiedy patrzę na kaczki, które mają w sobie tyle determinacji, to jestem pewna, że ludzie nie mogą mieć jej mniej. „Tyle wiemy o sobie, na ile nas sprawdzono” lub też mamy w sobie tyle siły, by pokonać określony problem. Naprawdę jesteśmy silni i chociaż na dany moment wydaje się nam, że czegoś nie przeżyjemy, że to koniec, to jednak następnego dnia wstajemy z łóżka i mierzymy się z dniem. Czy to nie daje do myślenia? Człowiek jest niesamowicie silny, a całą siłę czerpie ze swojego wnętrza. I to czyni go niepokonanym tak długo, póki jest tego świadom.


piątek, 13 czerwca 2014

Ucieczka z domu

Uciekłam z domu. Dwukrotnie w przeciągu dwóch tygodni. Nigdy dotąd mi się to nie zdarzało. Nigdy nie czułam potrzeby, by tak postąpić. Aż do teraz. Uciekłam, bo nie potrafiłam już wysiedzieć w domu. Cztery ściany mojego pokoju zaczęły mnie przytłaczać, w głowie pojawiały się wciąż na nowo te same zdania – które odtwarzały się jak zdarta płyta. Patrzyłam na świat za oknem i w jednym momencie wydawał się tak kolorowy, tak pociągający, że nie potrafiłam mu odmówić. Uciekłam z domu dwukrotnie, za każdym razem na dwie godziny.

Pierwsza ucieczka miała miejsce dwa tygodnie temu, kiedy siedziałam lekko otępiała od nauki i pomyślałam, że jak jeszcze spędzę kolejne pięć minut na wpatrywaniu się w notatki, to zwariuję. Roznosiła mnie energia, więc włożyłam słuchawki na uszy, puściłam głośną muzykę i poszłam na spacer po okolicy. Z założenia na pół godziny-godzinę, tyle co „dotlenić mózg”. Po godzinie nadal czułam niedosyt. Zrobiłam większe „kółko” wokół domu i wróciłam lekko przegoniona, przez trójkę podejrzanie wesołych mężczyzn. Ot, codzienność albo też inaczej moje szczęście. Tyle dobrze, że spotkanie miało miejsce przy końcu mojej trasy, to za bardzo mi nie zaszkodziło.

Druga ucieczka miała miejsce wczoraj. Spędziłam dzień (no dobra połowę) nad pisaniem pracy licencjackiej i kiedy zeszłam do kuchni, umyć kubek, spojrzałam za okno i pomyślałam: a gdyby tak wyjść? Było po 19, ale co tam. Wyszłam pojeździć na rowerze. Z założenia niecała godzinka, w rzeczywistości ponad półtorej godziny, ale co zrobić jak się już gdzieś zajedzie? Przecież trzeba wrócić, nie można zostać, bo „czas się skończył”. W drodze powrotnej pożarły mnie komary (teraz już wiem, że to dlatego, że mam w organizmie za mało witaminy B1) i w sumie dobrze mi tak.

Co mi dały te ucieczki? Bo to nie było zwykłe wyjście z domu. Z domu wychodzę jak muszę coś załatwić, spotkać się ze znajomymi albo iść na wykłady. Te ucieczki były spowodowane moją potrzebą zmiany otoczenia, zmiany myśli i szukania nowej perspektywy. I faktycznie, chociaż nie wiedziałam jak się do tego zabrać, udało mi się i moje myśli na „łonie natury” automatycznie zmieniły kierunek przepływu; coś się we mnie naraz odblokowało. Nie wiem, czy to dlatego że pogoda jest taka cudna i mnie kusi, czy dlatego że sesja dała mi popalić, czy też dlatego że dojrzałam do pewnych rzeczy, zachowałam się tak a nie inaczej.
 
Chęć wczorajszej ucieczki była spowodowana jeszcze czymś innym. Wokół mnie panuje choroba zakaźna zwana brakiem weny. Tak jak normalną chorobą, tak i tą można się zarazić poprzez kontakt (w tym wypadku blogowy), czego jestem najlepszym przykładem. Nie ma ludzi odpornych na tego wirusa. Każdego dopada i męczy, robiąc w środku niesamowity bałagan, a na zewnątrz powodując opóźnienia, by w końcu po czasie nieokreślonym porzucić swojego „żywiciela”, który od tej pory zaczyna stopniowo powracać do zdrowia. Obecnie czuję się zarażona – stąd pomysł na szukanie antidotum w naturze. Chyba się udało ;-)

Nie wiem, czy stosujecie ucieczki w swoim domu, czy macie jakieś wyznaczone trasy albo jak często je robicie. Mam jedynie nadzieję, że jeżeli pozwalacie sobie na takie chwile wytchnienia i odcięcia się od wszystkich i wszystkiego, to jesteście wtedy naprawdę szczęśliwi. Ja byłam. Bo to taki czas, aby pobyć sam na sam ze sobą i zastanowić się na paroma sprawami. Taki powiew świeżego powietrza wzbogaca, otwiera oczy i pozwala nabrać dystansu. Polecam :-)

sobota, 7 czerwca 2014

Rozdźwięk

Ukryte Miasto
Pustelnik z klasztoru Sceta zwrócił się do opata Theodora:
- Wiem dokładnie, jaki jest cel naszego życia. Wiem, czego Bóg oczekuje od ludzi i jak najlepiej mu służyć. A jednak nie jestem w stanie zrobić wszystkiego, co powinienem, by służyć Panu.
Opat Theodor długo milczał. W końcu rzekł:
- Wiesz, że po drugiej stronie oceanu znajduje się miasto. Ale nie znalazłeś łodzi, nie wniosłeś bagażu na pokład i nie przemierzyłeś oceanu. Po co mówić o tym, jak wygląda to miasto i jak powinniśmy chodzić jego ulicami? Nie wystarczy wiedzieć, jaki jest cel w życiu ani w jaki sposób mamy służyć Bogu. Musisz zmienić wiedzę na działanie, a wtedy droga sama się przed tobą otworzy.
 
 
Nie jestem pewna, ale wydaję mi się, że autorem powyższych słów jest Coelho. Możliwe jest również, że Coelho tylko je przytoczył w jakimś artykule. Nieważne. Ważne, co powyższa historyjka sobą prezentuje.

Jakieś propozycje? Ja widzę tutaj przede wszystkim rozdźwięk. 
 

Rozdźwięk pomiędzy tym, co opowiadamy, a tym co rzeczywiście robimy.

Uczyłam się na egzamin przez cztery dni… Potem ktoś inny Ci donosi, że wcale nie przez cztery dni, a co najwyżej przez cztery godziny (być może w ciągu tych czterech dni). Obiecuję, że do końca roku oddam Ci pieniądze… Ty z kolei przekonujesz się, że do końca roku nie dostajesz pieniędzy, a być może i nie widzisz więcej samego dłużnika. Jak skończę studia, otworzę własny biznes – mam tyle pomysłów… Po paru latach spotykasz taką osobę, pracującą na stanowisku urzędnika albo w korporacji jako szarą mrówkę.
 

Rozdźwięk pomiędzy tym, o czym marzymy a rzeczywistością. 

Chciałabym schudnąć… Więc dlaczego jesz tyle słodyczy i całe dnie spędzasz przed telewizorem lub komputerem w pracy? Bo tak wygodniej? Naprawdę? Chciałabym zostać aktorką… Więc dlaczego idziesz na studia polonistyczne, a nie aktorskie? Bo rodzice? Naprawdę? Chciałabym być w życiu szczęśliwy/-a… Więc dlaczego nie zadasz sobie podstawowego pytania: co musiałoby się stać, abym był/-a szczęśliwy/-a? Bo to za trudne? Naprawdę?

Rozdźwięk pomiędzy Tobą wewnątrz, a Tobą na zewnątrz. 

Przecież to, co pomyślisz, nie zawsze powiesz na głos. Zeskanujesz mi te notatki, prawda? Odpowiedź cicha: Oczywiście, że nie, bo nie po to chodzę na wszystkie wykłady, żeby je Tobie później przesyłać, podczas gdy Ty siedzisz w domu i oglądasz filmy w Internecie. Odpowiedź głośna: jasne, nie ma sprawy. Dużo się uczyłaś? Odpowiedź cicha: od trzech dni nie robię niczego innego. Odpowiedź głośna: tyle, co wszyscy. Musisz mieć dużo czasu wolnego, skoro ze wszystkim się wyrabiasz. Odpowiedź cicha: czasu wolnego mam mniej od ciebie, ale widocznie potrafię się lepiej zorganizować. Odpowiedź głośna: trochę, jakoś daję radę.

Kiedy człowiek zauważy taki rozdźwięk w swoim życiu może podjąć dwa działania. Albo go zaakceptować, albo się go pozbyć poprzez działanie w zgodzie z tym, co myśli.

Zazdroszczę ludziom, którzy jasno wiedzą czego chcą od życia. Być może są to jednostki, ale w takim razie jestem otoczona tylko i wyłącznie przez takie jednostki. Od czasów liceum wiedzieli, że chcą zostać lekarzami, prawnikami, psychologami, pedagogami, księgowymi czy kosmetologami. Mieli wytyczony cel i można powiedzieć, że doszli do niego jak po sznurku. Programowo. Wszystko wyliczone, zaplanowane i finalnie zrealizowane. A ja? Ja najpierw chciałam być nauczycielką, potem dziennikarką, później prawnikiem, potem architektem, jeszcze później panią inżynier z budownictwa, teraz ekonomistką… Gdyby chociaż te wszystkie zawody miały ze sobą jakiś wspólny mianownik, byłoby mi znacznie łatwiej. A tak mam rozdźwięk. Bo istnieje jedna rzecz, której jeszcze nie próbowałam, a która dałaby mi szczęście. Niemniej to zawód z reguły niedochodowy. Nieważne co to jest. Ważne, że rozum tego nie popiera. Tylko serce jest za nim. A czy samo serce to jednak nie za mało? Bo istnieje jeszcze rozdźwięk między rozumem a sercem. I on jest z nich wszystkich chyba najtrudniejszy…


Co zrobić, by osiągnąć szczęście, kiedy mamy rozdźwięk - obojętnie jaki? Dzisiaj oddaję Wam głos i z chęcią poczytam o Waszych pomysłach ;-) Bo ten wpis przecież nie może się tak skończyć...