Strony

wtorek, 27 sierpnia 2013

Czego uczy nieszczęście?

Przerwa w pisaniu była nieplanowana i bardzo za nią przepraszam. W moim życiu, jak to w przeciągu ostatniego roku, działo się więcej złego niż dobrego. Teraz również pojawiły się kolejne problemy rodzinne, choroby. Generalnie nie jest lekko ani przyjemnie. Teraz sytuacja trochę się naprostowała i z powrotem jestem w stanie myśleć o czymś więcej niż tylko o chwili obecnej, o tym co tu i teraz.

Kiedy życie bliskich osób jest zagrożone to skłania to do refleksji nie tylko osoby poszkodowane, ale i całe najbliższe otoczenie. Pytania dlaczego właśnie moja rodzina, dlaczego ja itp. mam już dawno za sobą. Zrozumiałam, że tego nie zrozumiem. To nie to, że się pogodziłam, ale po prostu po pewnym czasie mało co już dziwi.

Kiedy minęło największe zagrożenie zadałam sobie pytanie: co z tego wynika dla mnie? Co to zmieniło w moim życiu? Pomimo całej beznadziejności chciałabym wierzyć, że przeżywam to wszystko po coś. Udało mi się dojść do kilku wniosków:

1) Wszystkie nieszczęścia w życiu hartują. Każde kolejny problem jest traktowany z lepszym przygotowaniem. To jak wyrabianie w sobie nawyku. Na początku jest panika i myśl: jak ja sobie z tym poradzę? Nie dam rady. A potem oswajamy się z problemem, chorobą czy innym nieszczęściem i kiedy przytrafia się kolejny wypadek, atak paniki nie pojawia się. Jest za to chłodna myśl: co teraz robimy? Przechodzimy do działania, odłączamy emocje i mimowolnie stajemy się osobą, na której reszta polega, bo zachowujemy zimną krew.

2) Smutne wydarzenia uczą także doceniać szczęście, bo sprawiają, że jesteśmy na nie bardziej wrażliwi. Kiedy dzieje się źle, wypatrujemy czegoś, co by tą złą passę przełamało, coś co sprawi że oddech wraca do normalnego rytmu, coś czego można się chwycić i nie utonąć.
 
3) Można też zauważyć, że wypadki w rodzinie, sytuacje kryzysowe, powodują zacieśnianie więzi. Odchodzą dawne przekonania, kłótnie blakną, a ostre słowa nie przechodzą już przez gardło tak łatwo jak niegdyś. Ludzie jakimś swoim pierwotnym zmysłem wiedzą, że najważniejsze jest dobro chorego i na tym skupiają całą swoją energię, a nie na uprzykrzaniu życia innym. Pytanie tylko co się dzieje, kiedy kryzys mija? A no to już zależy od osób skłóconych, bo mogą potraktować chwilową amnezję o kłopotach jak punkt wyjścia w budowaniu na nowo relacji, albo wrócić do stanu poprzedniego i ponownie do siebie się nie odzywać.

4) Sytuacje takie pokazują również na kogo można liczyć i o kim myślimy w pierwszej kolejności, kiedy dzieje się coś złego. Czasem możemy nie zdawać sobie sprawy z tego, że kiedy dzieje się źle, to właśnie do tej a nie do innej osoby mamy ochotę zadzwonić i zrzucić swój ciężar w rozmowie. Czasem wybór osób zaskakuje nas samych, a kiedy indziej jest oczywisty. W przypadku oczywistego, czujemy się po rozmowie mocniejsi, bo wiemy że nie jesteśmy sami.



Wiem, że blog jest o szczęściu i może pozornie ten wpis nie pasuje do założeń, ale prawda jest taka, że bez nieszczęścia nie ma szczęścia (tak jak bez zła nie ma dobra itd.). Ważne jest tylko co, to nieszczęścia pozostawiają w naszym życiu, jak sobie z nim radzimy i jakie wnioski wyciągamy na przyszłość, jak z nasze nieszczęście przekuwamy w coś dobrego. Nietrudno jest poddać się ogólnemu nastrojowi zniechęcenia, bólu i smutku. Znacznie trudniej jest walczyć o drobne światełko w naszym życiu, bo tylko dzięki niemu funkcjonujemy na co dzień. Dlatego ważne jest, by nigdy ale to nigdy się nie poddawać.

2 komentarze:

  1. Masz rację w tym co piszesz, jednak chciałam nawiązać do czegoś innego... Bywa i tak, że choroba (poważna) bliskiej osoby nie jednoczy, nie scala rodzinnych więzi a nadal dzieli (widzę to po swojej rodzinie). Winić za to należy całokształt, i każdego w jakiejś części...
    Kiedy spostrzegasz, że w najbliższej rodzinie prawda, dobre postępowanie również asertywność są źle odbierane, bądź niezrozumiane w końcu przychodzi taki moment, że zaczynasz postępować źle, kłamiesz, oszukujesz itd. Dodatkowo okazuje się, że wtedy jest OK, że wtedy jesteś dobrą córką czy synem! A więc odkrywasz, że takie postępowanie daje złudne poczucie, dobrych relacji, iluzorycznego spokoju ducha, a więc brniesz w to gówno (przepraszam za wyrażenie) dalej, aczkolwiek nie sam, brnie cała rodzina, bo nie tylko ty oszukujesz, oszukują wszyscy; rodzice - dzieci, dzieci rodziców, siostra -siostrę itd. Doprowadza to do bardzo chorych relacji, choć powierzchownie, "dla oka sąsiada" to normalna, kochająca się rodzina, w której wszystko jest ok, dodam, że nie ma w niej patologi typu alkoholizm, czy fizyczna przemoc, jest za to patologia stosunków międzyludzkich.
    Dobity przykład: jeden z rodziców jest bardzo chory, trafia do szpitala, o tym fakcie zostaje (przez drugiego rodzica) poinformowana córka-mieszka blisko rodziców, ale już nie brat (nie mieszka w kraju, jednakże na tyle blisko, że i przyjazd jest możliwy, a tym bardziej wykonie telefonu do chorego rodzica). Rodzeństwo, to dorośli ludzie mający swoje rodziny. To siostra informuje brata o stanie chorego rodzica, a co na to rodzice ?, są źli... Bowiem on taki: (mówi to chory rodzic) "porywczy, gwałtowny, jeszcze weźmie samochód, będzie jechał jak wariat i wiadomo czym to się skończy". Ten "porywczy" facet jest przed 30-stką, ma żonę, dwójkę dzieci... wie czym kończy się taka jazda, ponieważ już miał wypadek samochodowy, po drugie (chyba?) ma świadomość, że ma dla kogo żyć...
    Córka ma męża, nie ma dzieci, wg rodziców ma zupełnie inny charakter, dlatego ją można było o tym fakcie powiadomić...Do tego mieszka blisko, szybko może przyjechać do rodziców, czy szpitala. A co z uczuciami córki, z jej emocjami, może wcale niej jest to dla niej takie łatwe, mimo wszystko nie spływa to po niej jak po kaczce, na swój własny sposób, "przeżuwa" problem, dusząc go w sobie, a to wpływa na jej zdrowie psychiczne, jakość życia itd. Jakby była ze stali, jakby jej nic nie dotykało... Rodzice dobrze wiedzą, że zawsze była emocjonalna, wrażliwa itd. Cóż, łatwo to wykorzystać... przy czym chronią tego, który to więcej przykrości, problemów wychowawczych (poważnych) przysporzył...

    Jakie to chore, powiadomić jedno z dzieci, a drugie już nie, i głupio go tłumaczyć...
    Jakie to przykre i niesprawiedliwe wszystko składać na barki córki - bo ona ma innych charakter.... a przy tym mieć w nosie, że to ona sama musi dźwigać ciężar, który mogłaby dzielić z bratem...
    Jakie to prawdziwe (niestety), że ludzie który powinni wspierać  się w takich chwilach wciąż są fałszywi... bliscy nam ludzie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Po pierwsze dziękuję za tak obszerny komentarz :-) Postaram się, aby odpowiedź była równie wyczerpująca.
      Odnosząc się po kolei do tego co napisałaś (przepraszam, ale nie jestem pewna płci), to również uważam że kiedy dzieje się źle, to wina leży po obu (trzech, pięciu, n-...) stronach. Nigdy nie jest tak, że jak jedna osoba zrobi bałagan, to tylko ona odpowiada za popsucie rodzinnych relacji. Ten bałagan z czegoś wynika, a nasze późniejsze zachowanie (w odpowiedzi) również jest czymś podyktowane (urazami, żalem, złymi wspomnieniami) lub czymś pozytywnym (udzielona pomoc, bezinteresowność, uczucie). Rodzinę, którą opisujesz bardzo trudno „polubić”, bo na samym wstępie zaznaczasz, że w takiej rodzinie nie można być sobą, bo postępowanie według własnych zasad spotyka się z brakiem akceptacji. A ile można walczyć? Kiedyś energia i heroizm muszą się wyczerpać… Nie wierzę, że można być szczęśliwym człowiekiem w takiej rodzinie. Ale nie wierzę też, że odcięcie się od rodziców może okazać się dobrym rozwiązaniem. Bo jakby na sprawę nie patrzeć – to są rodzice.
      Piszesz: „patologia stosunków międzyludzkich” i wierzę, że wiele nad tym myślałaś skoro padło takie sformułowanie. Ale chcę zwrócić uwagę na jedną rzecz: ta osoba nie jest w tym sama. Nie ma na świecie tylko jednej rodziny, która traktowałaby niesprawiedliwie swoje dzieci, która nie akceptowałaby zachowania, które może nie spodobać się sąsiadom (najlepsza wyrocznia). Takich rodzin jest mnóstwo. Drugie mnóstwo rodzin ma problem z alkoholem, narkotykami czy przemocą. Może o tej drugiej grupie jest trochę głośniej, bo tamte patologie łatwiej wychwycić. O emocjach i relacjach trzeba samemu opowiedzieć, a kto się na to zdecyduje? Wracając do ilości rodzin, których relacje daleko odbiegają od tego, co byśmy sobie życzyli, to warto zaakceptować fakt iż życie nie jest idealne. Wiem, banał – prawda? A jednak za każdym razem, kiedy powtarzam sobie: perfekcja nie istnieje, idealna rodzinka to wymysł filmowy, to czuję się lżejsza. Jakby ściągnięto ze mnie poczucie tego, że nie pasuje do schematu…
      W sprawie opisywanych rodzinnych relacji i stawiania brata na piedestale, to… mam proste pytanie: czy córka kiedykolwiek rozmawiała z rodzicami na ten temat? I nie mówię tu o słowach rzuconych w gniewie, przy jakiejś kłótni jako zarzut. Ale o spokojnej rozmowie i o tym jak ONA się z tym czuje? Jak ONA odbiera ich zachowanie? Powiedziała, że ją to boli? To, że mieszka bliżej rodziców jakoś w sposób naturalny bardziej ją z nimi wiąże. I to nie ma znaczenia czy mieszkają w tym samym domu, czy w odległości 50 km, bo ona zawsze będzie bliżej i te kontakty zawsze będą inne. Dlatego to, że jako pierwsza dowiaduje się o tym, że jedno z rodziców trafia do szpitala wydaje mi się naturalne. I tutaj nie szukałabym już winy rodziców… Natomiast, jeżeli odczuwa głęboką niesprawiedliwość i źle się z nią czuje, to jak długo ma zamiar ją jeszcze akceptować? Czy nie warto, aby zadała sobie pytanie: a gdzie w tym wszystkim jest miejsce dla mnie?

      Usuń