Wyznaję zasadę, że jak już coś robić, to na 100 %. Możliwe, że wynika to z mojej natury perfekcjonistki. Niektórzy twierdzą, że to przekleństwo inni sobie chwalą. Sama zaliczyłabym się raczej do drugiej grupy. Lubię wiedzieć, że dałam z siebie wszystko i dzięki temu mam takie a nie inne rezultaty. Lubię czuć, że sobie na nie zapracowałam. To daje mi nie tylko satysfakcję, ale jest też moim „motorem” do dalszego działania. Dlatego staram się nie zostawiać niezakończonych spraw. Bo to powoduje przestój w mojej „samonapędzającej się spirali”. Skoro spożytkowałam część energii na przedsięwzięcie, które po czasie porzucam, to oznacz to, że zmarnowałam swoją energię i czas, nie dostając niczego w zamian. W związku z tym, ponowne „nakręcenie spirali” zajmuje mi dużo czasu.
Będąc w klasie maturalnej postanowiłam, że kiedyś zrobię sobie jakiś kurs z języka angielskiego. Miałam taką wewnętrzną potrzebę, aby potwierdzić swój poziom znajomości języka inaczej niż maturą. Początkowo planowałam, że zdam jakiś egzamin w rok po maturze. Miałam doszlifować zagadnienia gramatyczne i wydawało się to banalnym zadaniem. Niestety, studia okazały się za trudne do pogodzenia z dodatkową nauką angielskiego. Odpuściłam. Ale w głębi ducha wiedziałam, że kiedyś do tego kursu dojdę. Nawet jeżeli miałabym już wtedy być mężatką z dwójką dzieci. Tak sobie postanowiłam i koniec kropka.
Nie wgłębiając się w szczegóły, niespodziewanym zbiegiem okoliczności, znalazłam kurs, który jest organizowany w ramach mojej uczelni (chociaż uczestnikami mogą być również osoby z zewnątrz) i spełnia wszystkie moje kryteria (bo ja oczywiście byle czym się nie zadowolę). Takim sposobem od lutego uczęszczam na zajęcia, a z początkiem czerwca podchodzę do egzaminu i osiągam dużo wcześniej zamierzony cel.
To moje podejście. Bardzo proste, ale można zupełnie inaczej. Kurs jest tak skonstruowany, że można go zakończyć egzaminem, ale nie trzeba. Egzamin oczywiście jest osobno płatny i stąd ta opcja. Można więc pochodzić na same zajęcia i … już. Należy jednak podkreślić, że jest to kurs przygotowujący pod egzamin, a więc wygląda zupełnie inaczej niż takie zajęcia w szkole, gdzie kładzie się nacisk na naukę. Na kursie chodzi o to, żeby parę rzeczy podszlifować, ale generalnie bazuje się na tym, co już się wie.
Moja „sąsiadka z ławki” (nazwijmy ją na przykład Aneta) na jednych z pierwszych zajęć opowiadała na ile różnych kursów już uczęszczała i jak to w głównej mierze była z nich niezadowolona. Sprawiała wrażenie doświadczonej w tej sprawie i mimowolnie budziła podziw jak i stawała się pewnym autorytetem w grupie. Zapewne dlatego, że dla większości był to pierwszy takiego typu kurs i nie mieliśmy porównania.
Z początkiem kwietnia składaliśmy deklarację ile osób przystępuję do egzaminu. Okazało się, że nie są to wszyscy. Co było dla mnie dziwne. Ale najdziwniejsze było to, że nasza Aneta również na dzień przed zrezygnowała. Ot tak, po prostu. Tłumaczyła, że przemyślała sobie sprawę i właściwie ten egzamin nic jej nie daje, a sam kurs to przecież można potraktować jako próbę podtrzymania kontaktu z językiem.
Nie chodzi o to, że podejmujemy czasem nieprzemyślane decyzje i potem musimy dokończyć, to co zaczęliśmy. Zdarza się i nie ma w tym tragedii. Tylko powiedzmy to sobie wtedy głośno i uczciwie. „Pośpieszyłam się z decyzją i źle wybrałam. Trudno. Następnym razem już nie popełnię tego błędu.”
Nie chodzi o dokonywanie samosądu. Chodzi o uczciwość względem siebie. O nie zasłanianie się tysiącami powodów, które wykluczają naszą winę. Chodzi też o to, żeby nie zbaczać z raz obranej drogi. Jeżeli ktoś podejmuje czwarty kurs z myślą, że zakończy go egzaminem, a w połowie drogi rezygnuje, to nie ma szansy na osiągnięcie szczęścia. Albo przekonania się, czy ten zaliczony egzamin mógłby jej to szczęście zapewnić. Może wcale nie tego szuka, ale im szybciej staniemy z problemem twarzą w twarz, tym szybciej się dowiemy co nas uszczęśliwi.
Nie dajmy się wątpliwościom, wyjdźmy ze strefy komfortu i bądźmy ze sobą szczerzy. Nie tylko po to, by odnieść jakiś sukces. Ale żeby odnieść swój sukces, zdefiniować swoje szczęście. Bo jak ostatnio usłyszałam w jeszcze innym filmie: „Tylko Ty możesz zdecydować, co zrobić z życiem. Twoim życiem.”
Będąc w klasie maturalnej postanowiłam, że kiedyś zrobię sobie jakiś kurs z języka angielskiego. Miałam taką wewnętrzną potrzebę, aby potwierdzić swój poziom znajomości języka inaczej niż maturą. Początkowo planowałam, że zdam jakiś egzamin w rok po maturze. Miałam doszlifować zagadnienia gramatyczne i wydawało się to banalnym zadaniem. Niestety, studia okazały się za trudne do pogodzenia z dodatkową nauką angielskiego. Odpuściłam. Ale w głębi ducha wiedziałam, że kiedyś do tego kursu dojdę. Nawet jeżeli miałabym już wtedy być mężatką z dwójką dzieci. Tak sobie postanowiłam i koniec kropka.
Nie wgłębiając się w szczegóły, niespodziewanym zbiegiem okoliczności, znalazłam kurs, który jest organizowany w ramach mojej uczelni (chociaż uczestnikami mogą być również osoby z zewnątrz) i spełnia wszystkie moje kryteria (bo ja oczywiście byle czym się nie zadowolę). Takim sposobem od lutego uczęszczam na zajęcia, a z początkiem czerwca podchodzę do egzaminu i osiągam dużo wcześniej zamierzony cel.
To moje podejście. Bardzo proste, ale można zupełnie inaczej. Kurs jest tak skonstruowany, że można go zakończyć egzaminem, ale nie trzeba. Egzamin oczywiście jest osobno płatny i stąd ta opcja. Można więc pochodzić na same zajęcia i … już. Należy jednak podkreślić, że jest to kurs przygotowujący pod egzamin, a więc wygląda zupełnie inaczej niż takie zajęcia w szkole, gdzie kładzie się nacisk na naukę. Na kursie chodzi o to, żeby parę rzeczy podszlifować, ale generalnie bazuje się na tym, co już się wie.
Moja „sąsiadka z ławki” (nazwijmy ją na przykład Aneta) na jednych z pierwszych zajęć opowiadała na ile różnych kursów już uczęszczała i jak to w głównej mierze była z nich niezadowolona. Sprawiała wrażenie doświadczonej w tej sprawie i mimowolnie budziła podziw jak i stawała się pewnym autorytetem w grupie. Zapewne dlatego, że dla większości był to pierwszy takiego typu kurs i nie mieliśmy porównania.
Z początkiem kwietnia składaliśmy deklarację ile osób przystępuję do egzaminu. Okazało się, że nie są to wszyscy. Co było dla mnie dziwne. Ale najdziwniejsze było to, że nasza Aneta również na dzień przed zrezygnowała. Ot tak, po prostu. Tłumaczyła, że przemyślała sobie sprawę i właściwie ten egzamin nic jej nie daje, a sam kurs to przecież można potraktować jako próbę podtrzymania kontaktu z językiem.
Nie chodzi o to, że podejmujemy czasem nieprzemyślane decyzje i potem musimy dokończyć, to co zaczęliśmy. Zdarza się i nie ma w tym tragedii. Tylko powiedzmy to sobie wtedy głośno i uczciwie. „Pośpieszyłam się z decyzją i źle wybrałam. Trudno. Następnym razem już nie popełnię tego błędu.”
Nie chodzi o dokonywanie samosądu. Chodzi o uczciwość względem siebie. O nie zasłanianie się tysiącami powodów, które wykluczają naszą winę. Chodzi też o to, żeby nie zbaczać z raz obranej drogi. Jeżeli ktoś podejmuje czwarty kurs z myślą, że zakończy go egzaminem, a w połowie drogi rezygnuje, to nie ma szansy na osiągnięcie szczęścia. Albo przekonania się, czy ten zaliczony egzamin mógłby jej to szczęście zapewnić. Może wcale nie tego szuka, ale im szybciej staniemy z problemem twarzą w twarz, tym szybciej się dowiemy co nas uszczęśliwi.
Nie dajmy się wątpliwościom, wyjdźmy ze strefy komfortu i bądźmy ze sobą szczerzy. Nie tylko po to, by odnieść jakiś sukces. Ale żeby odnieść swój sukces, zdefiniować swoje szczęście. Bo jak ostatnio usłyszałam w jeszcze innym filmie: „Tylko Ty możesz zdecydować, co zrobić z życiem. Twoim życiem.”