Jakiś czas temu w mojej grupie na studiach został poruszony wątek doktoratu: kto robi, kto nie robi i dlaczego. Oczywiście odpowiedzi były przeróżne. Osobiście opowiedziałam się za nie robieniem. Zostało to jednoznacznie odebrane jako, że nie chcę się dalej kształcić. Czasem mnie to bawi, że ja potrafię zrozumieć punkt widzenia innej osoby, że doktor przed imieniem to prestiż oraz że dane studia mogą kogoś na tyle fascynować, że chciałby je jeszcze bardziej zgłębić. Nie wiem tylko dlaczego to zrozumienie nie działa w drugą stronę. Przecież nie wszyscy muszą mieć parcie na wiedzę. Uznałam, że nie mam i pogodziłam się z tym.
Do czasu.
Zawsze lubiłam się uczyć i nie miałam z tym większego problemu – świadectwa z paskiem i takie tam „bzdury” były u mnie normalnością. Potem przyszedł czas na studia i wreszcie upragniony okres, kiedy człowiek uczy się tylko tego, co go interesuje… Błąd w myśleniu został mi wytknięty zaraz na pierwszym roku, bo każde studia charakteryzują się grupą przedmiotów totalnie zbędnych: nudnych, nieżyciowych (z „przeterminowanymi” informacjami) a przez to zupełnie nieprzydatnych.
W tym roku jak już pisałam, jestem wyjątkowo na „nie” na wiedzę. Może dlatego, że to cały czas ta sama wiedza? Powtarzanie budowy analizy SWOT brzmi już niemal jak mantra, a konstrukcję macierzy BCG potrafię wyrecytować przez sen łącznie z jej interpretacją. A to tylko ułamek ułamka procenta wiedzy, która mnie już bardziej nuży niż ciekawi. Z takich i wielu podobnych sytuacji, wyciągnęłam wniosek, że może już się wypaliłam? Może po kilkunastu latach tkwienia w systemie edukacji mam zwyczajnie dość wiedzy?
W tym tygodniu została mi przypomniana ważna teza. Mianowicie: jest wiedza i wiedza. To podobnie jak z książkami: są książki i książki. Książki, a konkretniej lektury, dzięki którym ¾ dzieciaków w szkołach mówi, że nie lubi książek. Pewnie sama zaliczałabym się do tego grona, gdybym nie czytała czegoś więcej niż tylko lektury. Bo są też te „i książki”, czyli to, co nas interesuje – książki lekkie, zabawne, z ciekawą fabułą.
Podobnie jest z wiedzą, która jest wykładana na wykładach. Ha! Pół biedy gdyby była wykładana. Ona jest zwyczajnie wyświetlana na slajdach przez kilkadziesiąt godzin w semestrze i na koniec następuje sprawdzenie dokładności wykonania notatek przez studenta (czyt. przepisania slajdu).
I jest też ta „i wiedza”, która wiąże się z naszym zainteresowaniami. Taka, która nie jest czysto teoretyczno-akademicka, ale „czuć w niej życie”. Możecie ją nie tylko zrozumieć (bez pisania notatek), ale również widzicie dla niej zastosowanie w życiu. Bo tylko wiedza praktykowana ma sens zgłębiania.
W tym tygodniu miałam fantastyczną okazję wziąć udział w dwóch spotkaniach. Pierwsze to było właściwie szkolenie prowadzone online dotyczące marketingu. Tak się składa, że w tym semestrze mam właśnie marketing jako przedmiot sam w sobie. Z dotychczasowych spotkań jeszcze niczego nie wyniosłam. Nie chodzi tutaj oto, że jestem już z góry nastawiona na „nie” i krytykuje to, co jest nam przekazywane na zajęciach. Po prostu taki przedmiot jak marketing jest dla mnie przedmiotem czysto praktycznym. Pewnie, że jest teoria, bo są i jakieś strategie marketingowe, które się wdraża i przynoszą one oszałamiające rezultaty danej firmie. Tylko, że takiej teorii nie zobaczycie na wykładzie. Tam jest teoria z podręczników sprzed 20 lat, podczas gdy obecnie dużą siłę oddziaływania ma marketing stosowany za pomocą Internetu. W książkach dowiecie się na jakie segmenty możecie podzielić rynek albo rozszyfrujecie skrót 4P lub 5P (zależne od źródeł, ale już nie skupicie się na tym jak korzystać z tych narzędzi) i skomentujecie próbę manipulacji konsumenta. Niewiele, prawda?
Szkolenie online było dla mnie bliskie objawieniu. No, trochę przesadzam. Dostałam wiedzę praktyczną z uzasadnieniem DLACZEGO to działa, KTO to stosuje i JAKIE osiąga dzięki temu rezultaty. Pytanie czego wolelibyście się uczyć, uznaję za retoryczne… Co ciekawsze, szkolenie online trwało dokładnie tyle, co moje wykłady – a poziom wyniesionej wiedzy jest nieporównywalnie większy.
Drugie spotkanie to były wykłady prowadzone na mojej uczelni przez firmę z zewnątrz. Chodziło o pokazanie możliwości wykorzystania badań rynku w praktycznym ujęciu – stąd tematem przewodnim był trend w konsumpcji (jako zjawiska badanego). Dla mnie to było naprawdę COŚ. Nie chodzi tutaj o wyniesioną wiedzę z wykładu, bo takiej nie ma. Nie znaczy to jednak, że przesiedziałam 3h na tyłku bez celu. Usłyszałam dużo ciekawostek, dowiedziałam się o trendach które obserwuje się w Polsce, o nowych zjawiskach i o takich, które wśród zachowań konsumentów już zanikają.
Nawet było co nieco o blogosferze, czym zostałam szczerze zaskoczona. Temat był naprawdę przyjemny i każdy mógłby się w nim odnaleźć – nie tylko ekonomiści, bo przecież konsumentem jest każdy z nas. Wykład został fajnie poprowadzony z profesjonalnie zrobioną prezentacją (na której były tylko zdjęcia a tekst był mówiony przez prelegentów) i przekazaniem ogólnej wiedzy o tym, co się w Polsce dzieje. A czasem i o tym, co się dzieje za granicą a co na Polskę wpływa.
Dlaczego piszę o tych wszystkich „och i ach”? Bo znowu jestem w mniejszości. Z mojego roku na drugiej części wykładu zostałam sama z koleżanką. Na mój komentarz iż mi się podoba, usłyszałam: cóż, o gustach się nie dyskutuje. Tylko, że to nie jest kwestia gustu. Gdyby nie podobał mi się kolor prezentacji albo forma jej prowadzenia, moglibyśmy rozmawiać o gustach. To jest kwestia zainteresowań. Może dla kogoś było to stratą czasu, skoro nie ma żadnej wiedzy „do zanotowania”. Dla mnie to było ciekawe przeżycie, które mi uzmysłowiło, że oprócz tego czym przejawia się minimalizm w Polsce a czym na Zachodzie i jak zmienia się mentalność konsumentów na przestrzeni czasu, to każde dane można przedstawić w znacznie ciekawszej formie niż tabelaryczna i mogą służyć do znacznie ciekawszych celów niż tylko uzupełniania baz danych GUS-u. Nie to, żebym tego wcześniej nie wiedziała – po prostu się nad tym nie zastanawiałam.
Te dwa wydarzenia pokazały mi to, co wielokrotnie czytałam w teorii. Zaangażowanie uczącego się, wynikające z jego zainteresowania, ma znaczny wpływ na jakość i szybkość zapamiętywania informacji. Ponadto zobaczyłam poziom prezentacji, który chciałabym osiągnąć na swoich własnych wystąpieniach (nawet tych w ramach elementu zaliczenia). No i doszłam do jeszcze jednego wniosku. Lubię się uczyć. Naprawdę. Ale tylko tego, co mnie interesuje ;-)
Do czasu.
Zawsze lubiłam się uczyć i nie miałam z tym większego problemu – świadectwa z paskiem i takie tam „bzdury” były u mnie normalnością. Potem przyszedł czas na studia i wreszcie upragniony okres, kiedy człowiek uczy się tylko tego, co go interesuje… Błąd w myśleniu został mi wytknięty zaraz na pierwszym roku, bo każde studia charakteryzują się grupą przedmiotów totalnie zbędnych: nudnych, nieżyciowych (z „przeterminowanymi” informacjami) a przez to zupełnie nieprzydatnych.
W tym roku jak już pisałam, jestem wyjątkowo na „nie” na wiedzę. Może dlatego, że to cały czas ta sama wiedza? Powtarzanie budowy analizy SWOT brzmi już niemal jak mantra, a konstrukcję macierzy BCG potrafię wyrecytować przez sen łącznie z jej interpretacją. A to tylko ułamek ułamka procenta wiedzy, która mnie już bardziej nuży niż ciekawi. Z takich i wielu podobnych sytuacji, wyciągnęłam wniosek, że może już się wypaliłam? Może po kilkunastu latach tkwienia w systemie edukacji mam zwyczajnie dość wiedzy?
W tym tygodniu została mi przypomniana ważna teza. Mianowicie: jest wiedza i wiedza. To podobnie jak z książkami: są książki i książki. Książki, a konkretniej lektury, dzięki którym ¾ dzieciaków w szkołach mówi, że nie lubi książek. Pewnie sama zaliczałabym się do tego grona, gdybym nie czytała czegoś więcej niż tylko lektury. Bo są też te „i książki”, czyli to, co nas interesuje – książki lekkie, zabawne, z ciekawą fabułą.
Podobnie jest z wiedzą, która jest wykładana na wykładach. Ha! Pół biedy gdyby była wykładana. Ona jest zwyczajnie wyświetlana na slajdach przez kilkadziesiąt godzin w semestrze i na koniec następuje sprawdzenie dokładności wykonania notatek przez studenta (czyt. przepisania slajdu).
I jest też ta „i wiedza”, która wiąże się z naszym zainteresowaniami. Taka, która nie jest czysto teoretyczno-akademicka, ale „czuć w niej życie”. Możecie ją nie tylko zrozumieć (bez pisania notatek), ale również widzicie dla niej zastosowanie w życiu. Bo tylko wiedza praktykowana ma sens zgłębiania.
W tym tygodniu miałam fantastyczną okazję wziąć udział w dwóch spotkaniach. Pierwsze to było właściwie szkolenie prowadzone online dotyczące marketingu. Tak się składa, że w tym semestrze mam właśnie marketing jako przedmiot sam w sobie. Z dotychczasowych spotkań jeszcze niczego nie wyniosłam. Nie chodzi tutaj oto, że jestem już z góry nastawiona na „nie” i krytykuje to, co jest nam przekazywane na zajęciach. Po prostu taki przedmiot jak marketing jest dla mnie przedmiotem czysto praktycznym. Pewnie, że jest teoria, bo są i jakieś strategie marketingowe, które się wdraża i przynoszą one oszałamiające rezultaty danej firmie. Tylko, że takiej teorii nie zobaczycie na wykładzie. Tam jest teoria z podręczników sprzed 20 lat, podczas gdy obecnie dużą siłę oddziaływania ma marketing stosowany za pomocą Internetu. W książkach dowiecie się na jakie segmenty możecie podzielić rynek albo rozszyfrujecie skrót 4P lub 5P (zależne od źródeł, ale już nie skupicie się na tym jak korzystać z tych narzędzi) i skomentujecie próbę manipulacji konsumenta. Niewiele, prawda?
Szkolenie online było dla mnie bliskie objawieniu. No, trochę przesadzam. Dostałam wiedzę praktyczną z uzasadnieniem DLACZEGO to działa, KTO to stosuje i JAKIE osiąga dzięki temu rezultaty. Pytanie czego wolelibyście się uczyć, uznaję za retoryczne… Co ciekawsze, szkolenie online trwało dokładnie tyle, co moje wykłady – a poziom wyniesionej wiedzy jest nieporównywalnie większy.
Drugie spotkanie to były wykłady prowadzone na mojej uczelni przez firmę z zewnątrz. Chodziło o pokazanie możliwości wykorzystania badań rynku w praktycznym ujęciu – stąd tematem przewodnim był trend w konsumpcji (jako zjawiska badanego). Dla mnie to było naprawdę COŚ. Nie chodzi tutaj o wyniesioną wiedzę z wykładu, bo takiej nie ma. Nie znaczy to jednak, że przesiedziałam 3h na tyłku bez celu. Usłyszałam dużo ciekawostek, dowiedziałam się o trendach które obserwuje się w Polsce, o nowych zjawiskach i o takich, które wśród zachowań konsumentów już zanikają.
Nawet było co nieco o blogosferze, czym zostałam szczerze zaskoczona. Temat był naprawdę przyjemny i każdy mógłby się w nim odnaleźć – nie tylko ekonomiści, bo przecież konsumentem jest każdy z nas. Wykład został fajnie poprowadzony z profesjonalnie zrobioną prezentacją (na której były tylko zdjęcia a tekst był mówiony przez prelegentów) i przekazaniem ogólnej wiedzy o tym, co się w Polsce dzieje. A czasem i o tym, co się dzieje za granicą a co na Polskę wpływa.
Dlaczego piszę o tych wszystkich „och i ach”? Bo znowu jestem w mniejszości. Z mojego roku na drugiej części wykładu zostałam sama z koleżanką. Na mój komentarz iż mi się podoba, usłyszałam: cóż, o gustach się nie dyskutuje. Tylko, że to nie jest kwestia gustu. Gdyby nie podobał mi się kolor prezentacji albo forma jej prowadzenia, moglibyśmy rozmawiać o gustach. To jest kwestia zainteresowań. Może dla kogoś było to stratą czasu, skoro nie ma żadnej wiedzy „do zanotowania”. Dla mnie to było ciekawe przeżycie, które mi uzmysłowiło, że oprócz tego czym przejawia się minimalizm w Polsce a czym na Zachodzie i jak zmienia się mentalność konsumentów na przestrzeni czasu, to każde dane można przedstawić w znacznie ciekawszej formie niż tabelaryczna i mogą służyć do znacznie ciekawszych celów niż tylko uzupełniania baz danych GUS-u. Nie to, żebym tego wcześniej nie wiedziała – po prostu się nad tym nie zastanawiałam.
Te dwa wydarzenia pokazały mi to, co wielokrotnie czytałam w teorii. Zaangażowanie uczącego się, wynikające z jego zainteresowania, ma znaczny wpływ na jakość i szybkość zapamiętywania informacji. Ponadto zobaczyłam poziom prezentacji, który chciałabym osiągnąć na swoich własnych wystąpieniach (nawet tych w ramach elementu zaliczenia). No i doszłam do jeszcze jednego wniosku. Lubię się uczyć. Naprawdę. Ale tylko tego, co mnie interesuje ;-)