środa, 29 października 2014

Jest wiedza i wiedza...

Jakiś czas temu w mojej grupie na studiach został poruszony wątek doktoratu: kto robi, kto nie robi i dlaczego. Oczywiście odpowiedzi były przeróżne. Osobiście opowiedziałam się za nie robieniem. Zostało to jednoznacznie odebrane jako, że nie chcę się dalej kształcić. Czasem mnie to bawi, że ja potrafię zrozumieć punkt widzenia innej osoby, że doktor przed imieniem to prestiż oraz że dane studia mogą kogoś na tyle fascynować, że chciałby je jeszcze bardziej zgłębić. Nie wiem tylko dlaczego to zrozumienie nie działa w drugą stronę. Przecież nie wszyscy muszą mieć parcie na wiedzę. Uznałam, że nie mam i pogodziłam się z tym.

Do czasu.

Zawsze lubiłam się uczyć i nie miałam z tym większego problemu – świadectwa z paskiem i takie tam „bzdury” były u mnie normalnością. Potem przyszedł czas na studia i wreszcie upragniony okres, kiedy człowiek uczy się tylko tego, co go interesuje… Błąd w myśleniu został mi wytknięty zaraz na pierwszym roku, bo każde studia charakteryzują się grupą przedmiotów totalnie zbędnych: nudnych, nieżyciowych (z „przeterminowanymi” informacjami) a przez to zupełnie nieprzydatnych.

W tym roku jak już pisałam, jestem wyjątkowo na „nie” na wiedzę. Może dlatego, że to cały czas ta sama wiedza? Powtarzanie budowy analizy SWOT brzmi już niemal jak mantra, a konstrukcję macierzy BCG potrafię wyrecytować przez sen łącznie z jej interpretacją. A to tylko ułamek ułamka procenta wiedzy, która mnie już bardziej nuży niż ciekawi. Z takich i wielu podobnych sytuacji, wyciągnęłam wniosek, że może już się wypaliłam? Może po kilkunastu latach tkwienia w systemie edukacji mam zwyczajnie dość wiedzy?

W tym tygodniu została mi przypomniana ważna teza. Mianowicie: jest wiedza i wiedza. To podobnie jak z książkami: są książki i książki. Książki, a konkretniej lektury, dzięki którym ¾ dzieciaków w szkołach mówi, że nie lubi książek. Pewnie sama zaliczałabym się do tego grona, gdybym nie czytała czegoś więcej niż tylko lektury. Bo są też te „i książki”, czyli to, co nas interesuje – książki lekkie, zabawne, z ciekawą fabułą.

Podobnie jest z wiedzą, która jest wykładana na wykładach. Ha! Pół biedy gdyby była wykładana. Ona jest zwyczajnie wyświetlana na slajdach przez kilkadziesiąt godzin w semestrze i na koniec następuje sprawdzenie dokładności wykonania notatek przez studenta (czyt. przepisania slajdu).

I jest też ta „i wiedza”, która wiąże się z naszym zainteresowaniami. Taka, która nie jest czysto teoretyczno-akademicka, ale „czuć w niej życie”. Możecie ją nie tylko zrozumieć (bez pisania notatek), ale również widzicie dla niej zastosowanie w życiu. Bo tylko wiedza praktykowana ma sens zgłębiania.

W tym tygodniu miałam fantastyczną okazję wziąć udział w dwóch spotkaniach. Pierwsze to było właściwie szkolenie prowadzone online dotyczące marketingu. Tak się składa, że w tym semestrze mam właśnie marketing jako przedmiot sam w sobie. Z dotychczasowych spotkań jeszcze niczego nie wyniosłam. Nie chodzi tutaj oto, że jestem już z góry nastawiona na „nie” i krytykuje to, co jest nam przekazywane na zajęciach. Po prostu taki przedmiot jak marketing jest dla mnie przedmiotem czysto praktycznym. Pewnie, że jest teoria, bo są i jakieś strategie marketingowe, które się wdraża i przynoszą one oszałamiające rezultaty danej firmie. Tylko, że takiej teorii nie zobaczycie na wykładzie. Tam jest teoria z podręczników sprzed 20 lat, podczas gdy obecnie dużą siłę oddziaływania ma marketing stosowany za pomocą Internetu. W książkach dowiecie się na jakie segmenty możecie podzielić rynek albo rozszyfrujecie skrót 4P lub 5P (zależne od źródeł, ale już nie skupicie się na tym jak korzystać z tych narzędzi) i skomentujecie próbę manipulacji konsumenta. Niewiele, prawda?

Szkolenie online było dla mnie bliskie objawieniu. No, trochę przesadzam. Dostałam wiedzę praktyczną z uzasadnieniem DLACZEGO to działa, KTO to stosuje i JAKIE osiąga dzięki temu rezultaty. Pytanie czego wolelibyście się uczyć, uznaję za retoryczne… Co ciekawsze, szkolenie online trwało dokładnie tyle, co moje wykłady – a poziom wyniesionej wiedzy jest nieporównywalnie większy.

Drugie spotkanie to były wykłady prowadzone na mojej uczelni przez firmę z zewnątrz. Chodziło o pokazanie możliwości wykorzystania badań rynku w praktycznym ujęciu – stąd tematem przewodnim był trend w konsumpcji (jako zjawiska badanego). Dla mnie to było naprawdę COŚ. Nie chodzi tutaj o wyniesioną wiedzę z wykładu, bo takiej nie ma. Nie znaczy to jednak, że przesiedziałam 3h na tyłku bez celu. Usłyszałam dużo ciekawostek, dowiedziałam się o trendach które obserwuje się w Polsce, o nowych zjawiskach i o takich, które wśród zachowań konsumentów już zanikają.



Nawet było co nieco o blogosferze, czym zostałam szczerze zaskoczona. Temat był naprawdę przyjemny i każdy mógłby się w nim odnaleźć – nie tylko ekonomiści, bo przecież konsumentem jest każdy z nas. Wykład został fajnie poprowadzony z profesjonalnie zrobioną prezentacją (na której były tylko zdjęcia a tekst był mówiony przez prelegentów) i przekazaniem ogólnej wiedzy o tym, co się w Polsce dzieje. A czasem i o tym, co się dzieje za granicą a co na Polskę wpływa.

Dlaczego piszę o tych wszystkich „och i ach”? Bo znowu jestem w mniejszości. Z mojego roku na drugiej części wykładu zostałam sama z koleżanką. Na mój komentarz iż mi się podoba, usłyszałam: cóż, o gustach się nie dyskutuje. Tylko, że to nie jest kwestia gustu. Gdyby nie podobał mi się kolor prezentacji albo forma jej prowadzenia, moglibyśmy rozmawiać o gustach. To jest kwestia zainteresowań. Może dla kogoś było to stratą czasu, skoro nie ma żadnej wiedzy „do zanotowania”. Dla mnie to było ciekawe przeżycie, które mi uzmysłowiło, że oprócz tego czym przejawia się minimalizm w Polsce a czym na Zachodzie i jak zmienia się mentalność konsumentów na przestrzeni czasu, to każde dane można przedstawić w znacznie ciekawszej formie niż tabelaryczna i mogą służyć do znacznie ciekawszych celów niż tylko uzupełniania baz danych GUS-u. Nie to, żebym tego wcześniej nie wiedziała – po prostu się nad tym nie zastanawiałam.

Te dwa wydarzenia pokazały mi to, co wielokrotnie czytałam w teorii. Zaangażowanie uczącego się, wynikające z jego zainteresowania, ma znaczny wpływ na jakość i szybkość zapamiętywania informacji. Ponadto zobaczyłam poziom prezentacji, który chciałabym osiągnąć na swoich własnych wystąpieniach (nawet tych w ramach elementu zaliczenia). No i doszłam do jeszcze jednego wniosku. Lubię się uczyć. Naprawdę. Ale tylko tego, co mnie interesuje ;-)

wtorek, 21 października 2014

Czego uczę się od dzieci?

Tytuł równie dobrze mógłby brzmieć: co daje mi wolontariat? Bo to, co czerpię z tych kilku godzin tygodniowo, to właśnie nauka płynąca z obserwacji dzieci. Każdy wolontariat uczy czego innego. Nie, żebym miała w tym duże doświadczenie – zaledwie skromne, w postaci dwóch jednodniowych akcji, z których wyniosłam mieszane uczucia. Kiedyś napisałam, że podjęcie decyzji o chęci udzielania się w życie społecznie bezpłatnie to jedno. A znalezienie miejsca, które by to umożliwiało, to drugie. W dalszym ciągu podtrzymuję tą opinię. Chciałabym tylko dodać, że… warto. Warto trochę się pomęczyć i poszukać takiej formy wolontariatu, która by nam odpowiadała. Warto tak długo marudzić aż znajdzie się miejsce, w którym chce się spędzać swój wolny czas. Dla tego wszystkiego, co dostajesz w zamian – warto.

Działalność w świetlicy rozpoczęłam od typowej organizacji zajęć i wymyślania matematycznych zadań. Potem była pomoc w nauce, czasem zwykłe pilnowanie dzieci, a kiedy indziej wspólna zabawa. Taka „praca” z dziećmi wymaga ode mnie nieustannej elastyczności i spontaniczności. Kiedy jadę na zajęcia, nigdy nie wiem na co trafię, dzięki czemu otwieram się na wszystkie propozycje.

Przez to, że czas w świetlicy spędzam w różnoraki sposób – w zależności od potrzeby – przyjmuję różne role. Czasem jestem opiekunką, czasem nauczycielką, a czasem towarzyszką zabaw (w szczególności kiedy jest potrzebny ktoś wysoki do rzucania piłki ;-) ). Sprawdzam, w których rolach dobrze się czuję i nabieram coraz większej swobody w zachowaniu.

Kreatywność jest cechą obowiązkową, przy tłumaczeniu zawiłości czasów Present Simple i Present Continuous. Dużo myślę nad takim wyjaśnieniem mnożenia ułamków, żeby były bardziej przyswajalne dla dzieci niż teoria wykonywania działań. Bo jestem idealistką i wolę, gdy ktoś coś zrozumie niż zapamięta. W myśl zasady, że rzecz raz zrozumianą zawsze można sobie przypomnieć. Ale już rzadko kiedy udaje się przypomnienie rzeczy niezrozumianej ;-)



 
Tego wszystkiego uczę się dzięki dzieciakom. A czego uczą mnie one same?
- otwartości na innych – każda nowa osoba jest nowa… przez pierwsze 10 minut. Potem różnice się zacierają i nagle wszyscy wspólnie coś tam wyklejają.
- szczerości – na proste pytania nigdy nie ma prostych odpowiedzi. „Był obiad?” – „Tak. Były ziemniaki, kotlet i surówka”; „Mama w pracy?” – „Nie. Wzięła wolne i cały dzień spędziła w domu. Byliśmy też na zakupach, ale ja nie lubię robić zakupów.” Możesz zadać dzieciom proste pytanie i nie dość, że usłyszysz szczerą to i rozbudowaną odpowiedź.
- braku obłudy – nie podoba Ci się, że koleżanka jest w innej drużynie niż Ty? – rozpłacz się. Nie lubisz nauczycielki – powiedz o tym koleżankom. Masz fajne kolczyki – zwróć innym na to uwagę. Nie potrafię tego wytłumaczyć, ale rozbraja mnie takie zachowanie ;-)
- prostych gestów i potrzeby kontaktu – wyjście na podwórko to pretekst, by wsunąć swoją dłoń w Twoją. A zwycięstwo drużyny w grze to dobry powód, by Cię uściskać.
- niespodzianek – po raz pierwszy w Dniu Edukacji Narodowej, to nie ja rozdawałam kwiaty innym, a sama dostałam różę. Nie tłumaczyłam, że z nauczycielstwem nie mam za wiele wspólnego, bo po co? Róża mnie niesamowicie wzruszyła. Stoi na moim biurku i pięknie się rozbija.

To wszystko sprawia, że przez całą drogę powrotną z zajęć, sama się do siebie uśmiecham i myślę, że to był dobry dzień. I wiem, że za tydzień czeka mnie podobny – równie udany.

Bardzo dobrze pamiętam jak podczas rozmowy, kiedy starałam się o możliwość wolontariatu, usłyszałam najpierw pytanie: „co może Pani zaoferować”, a później „czego Pani oczekuje od wolontariatu?” Wtedy byłam zaskoczona tym pytaniem i powiedziałam pierwszą rzecz, która przyszła mi do głowy: satysfakcji, że komuś pomogę. Nigdy nie przypuszczałabym, że tych rzeczy może być znacznie, znacznie więcej. Dlatego właśnie warto!

czwartek, 16 października 2014

Dlaczego nie zadajesz pytań?

W tym semestrze uczęszczam na zajęcia o dość skomplikowanej nazwie, które w skrócie określamy mianem „edukacji”. Nie mam pojęcia dlaczego przedmiot z zakresu pedagogiki trafił do naszego ekonomicznego planu. Nie mam również pojęcia co mogę wynieść z wykładu na temat systemu edukacji w Polsce, który już prawie kończę. Po kilkunastu latach tkwienia w nim, wyczekuję końca z radością. Ale to wszystko jest nieważne, bo nie o tym ma być ten wpis.

W wielu artykułach na temat samorozwoju przeczytacie, że warto być jak małe dziecko – ciekawe świata. Tak ciekawe, że nie zamyka mu się buzia od ciągłego zadawania pytań „dlaczego?”. „Dlaczego niebo jest niebieskie, a trawa zielona?”, „dlaczego ta pani ma taki dziwny kapelusz?”, „dlaczego muszę jeść marchewkę?”…itd.

Podczas wspomnianego na samym początku przedmiocie, wykładowczyni zadała nam takie pytanie: kiedy po raz ostatni rozpocząłeś pytanie od słowa dlaczego? Ktoś powiedział, że wczoraj; ktoś, że dzisiaj. Natomiast ja miałam pustkę w głowie. Zresztą nie tylko ja i dlatego padło drugie pytanie: dlaczego tak rzadko zadajecie pytanie dlaczego? No właśnie. Dlaczego?

Jedna z koleżanek powiedziała, że się boimy – w ten sposób pokazujemy, że czegoś nie wiemy. Inna osoba stwierdziła, że to nas krępuje – a jeżeli tylko my z całej grupy nie znamy odpowiedzi? Uwaga wykładowczyni w tym miejscu była niezwykle celna: aby zadać pytanie, coś już należy wiedzieć. Bo jeżeli nic na dany temat nie wiemy, nic nas nie interesuje, to i o nic nie pytamy. Które zachowanie gorzej o nas świadczy? Kiedy pytamy, bo nie wiemy, czy kiedy nie pytamy, bo nie wiemy o co pytać?

Po zajęciach jechałam autobusem na wolontariat. Obok mnie stała pani z małą dziewczynką siedzącą w wózeczku – miała jakieś 4 lata i była niezwykle rozgadana. Kiedy przed kolejnym przystankiem pewna pasażerka wstała z krzesła i nacisnęła przycisk STOP, dziewczynka zapytała: co ta pani robi? Mama jej wyjaśniła, że pani zatrzymuje w ten sposób autobus, aby wysiąść. Kiedy dojechaliśmy do przystanku i pasażerka wysiadła, dziewczynka od razu zadała pytanie: dlaczego ta pani wychodzi? Mimowolnie uśmiechnęłam się – los spłatał mi figla ;-)

O czym świadczy pytanie „dlaczego…?” ?

Moim zdaniem o ciekawości i niewiedzy. Ale bardziej o ciekawości. Dlatego nie zgadzam się z moimi koleżankami z grupy, że nie zadajemy pytań „dlaczego…?” w obawie przed wyśmianiem lub pokazaniem własnej niewiedzy. Jako dorośli (mniej lub bardziej) przestaliśmy się dziwić.

Zaprzestaliśmy obserwacji otoczenia oraz niczego nie analizujemy. Coraz więcej rzeczy przyjmujemy takimi jakie są. Bo niby tak wypada, bo tak właściwie zachowują się dorośli. Oni mają w zwyczaju udawać, że wiedzą więcej niż w rzeczywistości. I głupio się przyznać, że nie słyszało się o X lub nie wie się kto to jest Y. Zawsze bezpieczniej kiwnąć głową, a drugą ręką pod stołem wypisywać hasło do komórki i sprawdzić w Internecie.Można powiedzieć, że do pewnego stopnia znieczuliliśmy się na to, co wokół nas.

Dla przykładu - zastanawiałeś się kiedyś nad poniższymi pytaniami?
Dlaczego Bozia nie ma zębów?
Dlaczego głowa jest na górze, a nogi na dole?
Dlaczego ludzie nie chodzą nago po ulicach?
Dlaczego gwiazdki nie maja skrzydełek, a latają?
Dlaczego najbardziej zimno jest nam w nos?
Dlaczego dzięcioła nie boli głowa od stukania?

A dzieci w wieku przedszkolnym i owszem – zastanawiały się.


I coś z humorem:
Mamo, dlaczego te gruszki są dzikie? Czy jak spadną, to zaraz uciekają? źródło
 
A na koniec: kiedy po raz ostatni zapytałeś „dlaczego…?” ? Bo ja nie pamiętam, a to oznacza że dawno temu.

sobota, 11 października 2014

Październik vs. Ja (1:0)


Zaczął się październik. Już jakiś czas temu – tak, wiem o tym. Czekałam na ten miesiąc od kilku tygodni – spodziewałam się zmian. Ale nie takich. Bo od początku miesiąca nic nie idzie po mojej myśli. 

niedziela, 5 października 2014

"Pozytywna psychologia porażki" Paweł Fortuna


Książka pt. „Pozytywna psychologia porażki” Pawła Fortuny była jedną z trzech zaplanowanych na wrzesień i jedną z dwóch przeczytanych pozycji. Udało mi się jeszcze przeczytać „Hobbita” Tolkiena w oryginale, ale to tylko dzięki własnej ambicji, bo fabuła do mnie nie przemówiła. A książka „Bogaty ojciec biedny ojciec” R. Kioysaki musi niestety poczekać na lepszy czas…