Pomysł na ten wpis pojawił się w niedzielę. Tata zaproponował mi wtedy wycieczkę rowerową późnym popołudniem. I zanim przejdę do dalszej części, to muszę tu coś nadmienić. Jestem zżyta z moimi rodzicami. I to bardzo, i nie zamierzam się tego wstydzić. Pewnie, że teraz to nie jest modne podejście. Ja jednak studiuję w miejscowości, w której mieszkam od dziecka i siłą rzeczy nadal mieszkam z rodzicami. Mogłabym poprzestać na takich wyjaśnieniach i moje relacje z rodzicami tłumaczyć właśnie taką a nie inną sytuacją życiową. Ale stawiam w życiu na szczerość. Dlatego pewnie gdybym mieszkała gdzie indziej, to miałabym rzadszy kontakt z rodzicami, bo tylko telefoniczny, ale nadal uważałabym nas za zżytą rodzinę. I nie zamierzam tutaj niczego ukrywać. A wątek rodziców zapewne pojawi się nieraz, bo to właśnie oni skłaniają mnie często do pewnych przemyśleń. Chociaż zapewne robią to nieświadomie.
Wracając do historii rowerowej. Zanim pomyślałam o tym, czy mam ochotę na wycieczkę, to w mojej głowie automatycznie pojawiło się słowo: dokąd? Tata przewrócił oczami i odpowiedział, że nie wie. Już nieraz (patrząc na ubiegłe lata) taka sytuacja miała miejsce. On pyta czy ja po prostu chce, a ja muszę od razu wiedzieć dokąd, żeby w ogóle wziąć możliwość wyjazdu pod uwagę. Zawsze myślałam, że taka już moja natura. Nie lubię zaczynać jakiegoś zadania, nie wiedząc jak powinno zostać zakończone. Muszę wiedzieć dokąd zmierzam i jaki mam cel. Zawsze mnie to denerwowało. Nie potrafiłam się odprężyć, pozwolić sobie na chwilę spontaniczności. Paradoks jest taki, że czytając różnego rodzaju poradniki na temat samorozwoju to podkreślają one jak ważne jest określenie sobie jasno celu i wiedza, gdzie się zmierza. Bo cel ma nas motywować i nakreślać drogę. A ja nie potrafiłam tego wykorzystać. Pewne rzeczy człowiek robi intuicyjnie i okazuje się nagle, że taki schemat działania się sprawdza. Po jakimś czasie jednak sytuacja się powtarza, ale już się nie pamięta dlaczego wtedy takie a takie postępowanie działało, a tym razem się nie sprawdza. Przekonałam się, że nazywanie rzeczy po imieniu bardzo pomaga. Kiedy zrozumie się schemat, można stosować go i w innych przypadkach.
Przyznam szczerze, że nie miałam ochoty na tą wycieczkę. Pogoda była nieciekawa: chłodno i dopiero co przestało padać. No i jeszcze nie wiedziałam, gdzie mamy jechać. A mimo wszystko się zgodziłam. Przez 1/3 drogi byłam trochę marudna, ale potem sobie pomyślałam: dlaczego to dla mnie takie istotne? Czy to coś zmieni? A gdzie spontaniczność? Odpuściłam i postanowiłam się cieszyć z przejażdżki. Jeździliśmy bez celu po okolicy i nagle wjechaliśmy w jedną mniej znaną ścieżkę, która doprowadziła nas do lasu, a potem to już pozostała sama frajda. I cisza. I śpiew ptaków. I nagle przestało mi być zimno. Wjechaliśmy do lasu i niewiele się zastanawiając wybraliśmy jedną z możliwych ścieżek a na każdym takim „leśnym skrzyżowaniu” wybieraliśmy drogę bez większego wahania. Jechaliśmy przed siebie, nie bardzo wiedząc gdzie właściwie jesteśmy. I wtedy poczułam radość. Ten odcinek w lesie był dla mnie najlepszą częścią wycieczki. Nie wiedzieliśmy gdzie jesteśmy i mieliśmy jedynie mgliste pojęcie, dokąd zmierzamy. Finalnie okazało się, że wylądowaliśmy zupełnie gdzie indziej, niż początkowo zakładaliśmy. Kiedy dotarliśmy do takiego kolejnego „leśnego skrzyżowania”, postanowiliśmy odbić w stronę drogi i jakiś zabudowań. Zanim jednak tam pojechaliśmy, zrobiliśmy sobie chwilę przerwy. Zapytałam tatę co poszło nie tak, że nie trafiliśmy tam gdzie mieliśmy. Odpowiedział, że może gdybyśmy się trzymali jednego szlaku rowerowego, to mielibyśmy większe szanse. Roześmiałam się.
Banał prawda? Każdy kto wybiera się na wycieczkę rowerową, to patrzy na oznaczenia ścieżek (tak samo jak kierowcy samochodów patrzą na tablice z nazwami miejscowości) i jedzie zgodnie z wyznaczonym celem. Ma wtedy 100% pewność, że trafi tam gdzie chce. Ale może też zignorować oznaczenia i jechać zgodnie z własną intuicją albo po prostu „przed siebie” bez celu. Bo taka jest prawda, że my nie chcieliśmy tak naprawdę nigdzie dotrzeć. Podczas drogi narodził się pomysł, że skoro jesteśmy już tak blisko miejscowości K. to może właśnie tam pojedziemy. Nie wyszło? Trudno.
W życiu jest tak samo. Zapewne dobrze znacie metaforę życia jako drogi. Jedziemy nią i nieustannie podejmujemy decyzje, czy na najbliższym skrzyżowaniu skręcimy w lewo, czy może jeszcze pojedziemy prosto. Patrzymy na znaki i podejmujemy decyzje, gdzie chcemy jechać. A czasem jesteśmy zmuszeni zawierzyć naszej intuicji, bo nigdzie nie ma znaków. Kiedy indziej decydujemy się na spontaniczność. Parkujemy samochód na poboczu i idziemy w las zbierać grzyby, czy leśne owoce. Jedni nazwą to marnotrawstwem czasu, inni niezbędnym odpoczynkiem. Prawda jest taka, że w życiu potrzebujemy odrobiny szaleństwa, małej dawki niepewności, nieprzemyślanych decyzji a jednocześnie nie spuszczamy z oczu głównego celu, naszej mety. I to czyni nasze życie wspaniałym. Sami decydujemy na co akurat jest pora i ile ona będzie trwać. Czasem wyruszasz w drogę chociaż jeszcze nie wiesz dokąd dokładnie, a potem okazuje się to wspaniałą przygodą. Dajmy sobie więcej luzu. Plan jest potrzebny, by jasno widzieć czego od życia chcemy, ale nie dajmy się zamknąć w schemat. Bo nie chodzi o to, by przeżyć życie. Ale by przeżyć je ciekawie.
Wracając do historii rowerowej. Zanim pomyślałam o tym, czy mam ochotę na wycieczkę, to w mojej głowie automatycznie pojawiło się słowo: dokąd? Tata przewrócił oczami i odpowiedział, że nie wie. Już nieraz (patrząc na ubiegłe lata) taka sytuacja miała miejsce. On pyta czy ja po prostu chce, a ja muszę od razu wiedzieć dokąd, żeby w ogóle wziąć możliwość wyjazdu pod uwagę. Zawsze myślałam, że taka już moja natura. Nie lubię zaczynać jakiegoś zadania, nie wiedząc jak powinno zostać zakończone. Muszę wiedzieć dokąd zmierzam i jaki mam cel. Zawsze mnie to denerwowało. Nie potrafiłam się odprężyć, pozwolić sobie na chwilę spontaniczności. Paradoks jest taki, że czytając różnego rodzaju poradniki na temat samorozwoju to podkreślają one jak ważne jest określenie sobie jasno celu i wiedza, gdzie się zmierza. Bo cel ma nas motywować i nakreślać drogę. A ja nie potrafiłam tego wykorzystać. Pewne rzeczy człowiek robi intuicyjnie i okazuje się nagle, że taki schemat działania się sprawdza. Po jakimś czasie jednak sytuacja się powtarza, ale już się nie pamięta dlaczego wtedy takie a takie postępowanie działało, a tym razem się nie sprawdza. Przekonałam się, że nazywanie rzeczy po imieniu bardzo pomaga. Kiedy zrozumie się schemat, można stosować go i w innych przypadkach.
Przyznam szczerze, że nie miałam ochoty na tą wycieczkę. Pogoda była nieciekawa: chłodno i dopiero co przestało padać. No i jeszcze nie wiedziałam, gdzie mamy jechać. A mimo wszystko się zgodziłam. Przez 1/3 drogi byłam trochę marudna, ale potem sobie pomyślałam: dlaczego to dla mnie takie istotne? Czy to coś zmieni? A gdzie spontaniczność? Odpuściłam i postanowiłam się cieszyć z przejażdżki. Jeździliśmy bez celu po okolicy i nagle wjechaliśmy w jedną mniej znaną ścieżkę, która doprowadziła nas do lasu, a potem to już pozostała sama frajda. I cisza. I śpiew ptaków. I nagle przestało mi być zimno. Wjechaliśmy do lasu i niewiele się zastanawiając wybraliśmy jedną z możliwych ścieżek a na każdym takim „leśnym skrzyżowaniu” wybieraliśmy drogę bez większego wahania. Jechaliśmy przed siebie, nie bardzo wiedząc gdzie właściwie jesteśmy. I wtedy poczułam radość. Ten odcinek w lesie był dla mnie najlepszą częścią wycieczki. Nie wiedzieliśmy gdzie jesteśmy i mieliśmy jedynie mgliste pojęcie, dokąd zmierzamy. Finalnie okazało się, że wylądowaliśmy zupełnie gdzie indziej, niż początkowo zakładaliśmy. Kiedy dotarliśmy do takiego kolejnego „leśnego skrzyżowania”, postanowiliśmy odbić w stronę drogi i jakiś zabudowań. Zanim jednak tam pojechaliśmy, zrobiliśmy sobie chwilę przerwy. Zapytałam tatę co poszło nie tak, że nie trafiliśmy tam gdzie mieliśmy. Odpowiedział, że może gdybyśmy się trzymali jednego szlaku rowerowego, to mielibyśmy większe szanse. Roześmiałam się.
Banał prawda? Każdy kto wybiera się na wycieczkę rowerową, to patrzy na oznaczenia ścieżek (tak samo jak kierowcy samochodów patrzą na tablice z nazwami miejscowości) i jedzie zgodnie z wyznaczonym celem. Ma wtedy 100% pewność, że trafi tam gdzie chce. Ale może też zignorować oznaczenia i jechać zgodnie z własną intuicją albo po prostu „przed siebie” bez celu. Bo taka jest prawda, że my nie chcieliśmy tak naprawdę nigdzie dotrzeć. Podczas drogi narodził się pomysł, że skoro jesteśmy już tak blisko miejscowości K. to może właśnie tam pojedziemy. Nie wyszło? Trudno.
W życiu jest tak samo. Zapewne dobrze znacie metaforę życia jako drogi. Jedziemy nią i nieustannie podejmujemy decyzje, czy na najbliższym skrzyżowaniu skręcimy w lewo, czy może jeszcze pojedziemy prosto. Patrzymy na znaki i podejmujemy decyzje, gdzie chcemy jechać. A czasem jesteśmy zmuszeni zawierzyć naszej intuicji, bo nigdzie nie ma znaków. Kiedy indziej decydujemy się na spontaniczność. Parkujemy samochód na poboczu i idziemy w las zbierać grzyby, czy leśne owoce. Jedni nazwą to marnotrawstwem czasu, inni niezbędnym odpoczynkiem. Prawda jest taka, że w życiu potrzebujemy odrobiny szaleństwa, małej dawki niepewności, nieprzemyślanych decyzji a jednocześnie nie spuszczamy z oczu głównego celu, naszej mety. I to czyni nasze życie wspaniałym. Sami decydujemy na co akurat jest pora i ile ona będzie trwać. Czasem wyruszasz w drogę chociaż jeszcze nie wiesz dokąd dokładnie, a potem okazuje się to wspaniałą przygodą. Dajmy sobie więcej luzu. Plan jest potrzebny, by jasno widzieć czego od życia chcemy, ale nie dajmy się zamknąć w schemat. Bo nie chodzi o to, by przeżyć życie. Ale by przeżyć je ciekawie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz