Pół biedy, gdyby to był mój blog. Jakoś bym to wytłumaczyła – roztargnieniem, zapomnieniem, gorączką i majakami. Tymczasem blog był dla mnie obcy. Wyglądał świetnie, prosperował jeszcze lepiej, a ja przez chwilę czułam się jak „Charlotte w Fabryce Czekolady”. Nie wiedziałam gdzie skierować wzrok, czego dotknąć, co spróbować i jak nie powtarzać w kółko krótkiego, ale bardzo wymownego łał!
Co oni mają, czego ja nie mam?
Tak naprawdę to nie był tylko jeden blog, a kilkanaście. Efekt zawsze był taki sam – łał! Zaczęło się niewinnie od szukania inspiracji a skończyło się na odkryciu innego świata. Świata, do którego należę od 2,5 roku, ale właściwie (jak miałam okazję się przekonać) orbituję po jego zewnętrznej części – tak blisko obrzeży, że zaraz mogę z niej wylecieć. Zrozumiałam, że tak naprawdę nie mam jeszcze wielu rzeczy, które posiadają inni. Przede wszystkim brakuje mi wiedzy. W związku z tym zorganizowałam sobie kurs.
Przyspieszony kurs blogowania
…trwał tydzień. Dzień w dzień spędzałam godziny w Internecie, czytając rady innych blogerów o tym jak prowadzić bloga. Przy okazji tworzyłam listę moich nowych guru oraz stron z użytecznymi poradami, wtyczkami, zdjęciami. Przypuszczam, że obecna długość zakładki „ulubione” sięga fundamentów domu (a siedzę właśnie na piętrze), ale nie mam odwagi tego weryfikować. Kiedy wyłączałam komputer, brałam do ręki wersje papierowe poradników i czytałam dalej. Robiłam przerwy jedynie na spisywanie pomysłów i uwag na temat tego, co można zmienić (z prostych zestawień wynikło, że tylko autora zostawiam na swoim miejscu).
Myśl o blogu była ostatnią przed zaśnięciem i pierwszą po przebudzeniu. Pozornie nie robiłam nic - czytałam, przyswajałam, notowałam. Praktycznie – budowałam w głowie nowy dom. Taki, do którego chciałabym powracać.
Jak się czujesz na swoim blogu?
Przeczytałam niedawno najgłupszą radę na przezwyciężenie kryzysu, zwanego brakiem weny. Brzmiała ona mniej więcej tak: zmień szablon. Popukałam się palcem w czoło, bo sama nie lubię blogów, które co kwartał zmieniają swoje nagłówki i tła. Następnie odpaliłam swój blog, spojrzałam na niego krytycznym okiem i… zatkało mnie. Bo nie potrafiłam powiedzieć, w którym miejscu widać w nim szczęście. Albo chociaż promyk radości. Podsumowując, bure kolory wykończyły samą autorkę.
Kolory są be! Czy zmiana zdjęcia wystarczy?
Bywam niecierpliwa, ale z natury jestem przede wszystkim ostrożna. Na blogu przeważa druga cecha, bo „to co raz wrzucisz do sieci, nigdy z niej nie zniknie”. Każdy, kto pisze teksty zna te parę sekund zawahania przed kliknięciem w przycisk „opublikuj”. To ten moment, kiedy zastanawiasz się czy aby na pewno wszystko jest w porządku. Czasem występuje jeszcze chwila niepewności, czy tekst się spodoba. W końcu publikujesz, a potem zaczyna się rozmyślanie nad kolejnym wpisem i tak w kółko.
Moja ostrożność przejawia się też w braku własnych zdjęć. Z początku nie wiedziałam, czy uda mi się prowadzić ten blog dłużej niż rok. Gdybym zwątpiła w siebie i w sens pisania, nie zostałby po mnie ślad, a to było ze wszech miar bezpieczne rozwiązanie dla ochrony prywatności. Nie wiedzieć kiedy wkręciłam się w kreowanie własnego miejsca w sieci. Od dobrych 8-10 miesięcy rozmyślam nad zmianą beżowej miniaturki własnym zdjęciem. Niemniej kiedy dzieliłam się tymi wątpliwościami ze znajomym blogerami (którzy sami byli wówczas anonimowi, o ironio), odradzali mi taki zabieg, więc porzuciłam go z myślą, że teraz to może nie, ale kiedyś…
Wierząc, iż nic nie dzieje się bez powodu w wakacje trafiłam na dyskusje, czy warto dawać swoje zdjęcia i „ujawniać się” czy można pisać anonimowo i cieszyć się rosnącą poczytnością. Okazało się, że miniaturka zdjęcia zwiększa wiarygodność autora. Wpierw pomyślałam, że to przecież nie ma znaczenia, bo czytam i takie i takie blogi, ale… co by nie rzec – te ze zdjęciem stanowią znaczącą większość.
Upadła ostatnia wewnętrzna bariera, a po niej nadszedł czas na wybór: albo zaczynam coś robić całą sobą albo nie robię tego wcale. Koniec z półśrodkami.
W tydzień dowiedziałam się więcej niż przez ostatnie lata blogowania. Myślę, że gdyby istniał Dekalog Blogera, to byłabym przykładem złamania wszystkich 10 przykazań. A nie, przepraszam – na pewno uratowałoby mnie przykazanie o tym, że należy być cierpliwym i pisać, pisać, pisać…
Tylko o czym ty piszesz?
Przyznaję, że zderzenie z rzeczywistością bardzo boli. Nie tak dawno chciałam wpisać swój blog do katalogu – prosta, bezpłatna czynność. Jedyne co należy zrobić, to wybrać kategorię bloga. I w tym miejscu rzeczywistość posłała mnie na deski ringu.
Przeglądałam propozycję i po kolei odrzucałam: coaching – tylko fragmentami; pamiętniki i dzienniki – na pewno nie, bo za rzadko piszę na dziennik i za ogólnie na pamiętnik; pasje – moją jedyną pasją jest pisanie, więc trudno zakwalifikować bloga do kategorii, w której przeważają blogi o zwierzętach, fotografii i kuchni; poradniki – pasuje jedynie w kontekście recenzji przeczytanych książek, które w opisie posiadają słowo „rada”; life style – lajf to jeszcze tu bywa, ale próżno szukać stajlu; inne – chyba trudniej o bardziej pojemną a zarazem nijaką kategorię, bo szczerze wątpię czy ktoś szuka blogów w kategorii „nie pasuje do reszty”. Takim sposobem zrozumiałam, że jeżeli nie wiem dokąd zmierzam, to i też nigdzie nie dojdę.
Uznałam (bardzo odkrywczo), że coś z tym moim brakiem określenia należy zrobić. Posiłkując się Internetem mimochodem odkryłam, że bloger tylko w niewielkim stopniu zajmuje się pisaniem.
2 w 1? 3 w 1? 5 w 1?
Bloger to pisarz/dziennikarz/recenzent/ekspert (zależne od typu bloga) + marketingowiec + spec od PR + informatyk + opcjonalnie: fotograf, właściciel firmy, kucharz... Przeskakiwałam z jednego artykułu na drugi, a potem trzeci i kiedy kończyły się podobne wątki zmieniałam stronę. Tam czytałam o jeszcze innych aspektach blogowania. To, co zaczęło się niepozornie od zagadnień marketingowych, doprowadziło mnie do SEO, kierując następnie do edycji bloga na poziomie CSS i języka HTML.
Zmiany, by było po mojemu.
W pewnym momencie zrobiło mi się cholernie głupio, bo jestem w tym świecie ponad dwa lata i co z niego wyniosłam? Niewiele. Mój samodzielny kurs opierał się na tym, że co pewien czas otwierałam szeroko oczy ze zdziwienia i mówiłam „to tak można”? Na szczęście odpuściłam sobie zachowanie 5-letniego dziecka, które z oburzeniem oznajmia: ale mnie nikt nie powiedział! Przecież nikt mi nie zabronił szukać informacji, nikt mi Internetu nie odciął a jednak wolałam nic nie robić (bo to prościej) i jednocześnie żyłam w przeświadczeniu, że mam czas, bo kiedyś się tym zajmę… Po przeanalizowaniu tego czego nie robię na blogu, a co robi każdy szanujący się bloger zaczęłam się zastanawiać: skąd u licha mam jakichkolwiek Czytelników? Blog powinien zginąć śmiercią naturalną już rok temu. A on mężnie się broni, więc zaczęłam robić liczne notatki, odwiedzać blogi, studiować je i wyciągać wnioski. W pewnym momencie blogi zdominowały moją rzeczywistość, wyłaniając się zewsząd – z każdego linku, e-booka, książki, wyszukiwarki. Dotarły nawet do lodówki. Wszystkie razem sprawiły, że odzyskałam radość z pisania a wena pozwoliła wymyślić wszystkie wrześniowe posty i nie tylko…
Czeka mnie prawdziwa rewolucja, a więc tym samym i Was. Wierzę jednak, że efekt będzie tego wart. To oznacza, że przede mną huk roboty, a to co aktualnie widzicie to już niezły początek. Nie udało mi się wprowadzić wszystkich zmian na raz, bo… jestem zielona w wielu kwestiach i wprowadzanie niektórych zmian zajmuje mi więcej czasu niż początkowo zakładałam. Mogę Was jedynie zapewnić, że teraz będzie tu inaczej. Bardziej po mojemu.
zawsze uważałam Cię za skrupulatną, pracowitą i pewnie dążącą do zamierzonych celów i w tej kwestii też się nie zawiodłam, podziwiam, że tak poważnie podeszłaś do sprawy, no to ciekawa jestem tego "dekalogu blogera", może napiszesz coś więcej o nim... ? pewnie też sporo "nagrzeszyłam" :P
OdpowiedzUsuńcieszę się, że szykują się tu zmiany, już są zauważalne! pozdrawiam Cię ciepło, Karolinko! :*
Kiedy wspomniałam o "dekalogu..." miałam przebłysk pomysłu, by pokusić się o jego stworzenie. Potem uznałam, że "dekalog" chociaż jest chwytliwą nazwą, to jednak za mało znam blogosferę, by tworzyć takie rzeczy. Ale pomysł nie dawał mi spokoju i kończę właśnie całkiem fajny wpis. Jutro będzie publikacja i myślę, że sprosta Twoim wymaganiom :-) Cieszę się, że myślimy podobnie!
UsuńPozdrawiam serdecznie!
Chyba każdy ma takie kryzysy :) wydaje mi się, że trzeba się rozwijać myśleć optymistycznie , zadawać sobie pytania a odpowiedzi same przyjdą :) Widzę że jesteś na dobrej drodze :) I masz racje musi być po Twojemu :) Odkąd wybieram to co przychodzi mi z "lekkością", wszystko idzie mi lepiej :) Powodzenia :)
OdpowiedzUsuńJak wspomniałaś jestem "na dobrej drodze", bo doszłam do tego samego wniosku co Ty - trzeba zadawać sobie pytania. Odpowiedzi się znalazły i jestem z nich całkiem zadowolona, bo trochę mnie ukierunkowały.
UsuńDobra rada, dziękuję!
Nie ma za co :) Sobie kochana podziękuj :) Pozdrawiam
OdpowiedzUsuń