Podobno nie tylko siła grawitacji trzyma nas na Ziemi. Czasem funkcjonujemy, bo oddziałuje na nas jeszcze siła przyciągania. Zazwyczaj odczuwamy ją w stosunku do drugiej osoby. Niektórym wystarczy tylko jedno spotkanie, magiczny przeskok iskier miedzy dłońmi i dzieje się niewytłumaczalne – coś nas ciągnie do tej i żadnej innej osoby. W innych przypadkach potrzeba szeregu spotkań, aby coś „zaskoczyło”. Niemniej wierzę, że kiedy COŚ jest komuś pisane, to prędzej czy później COŚ się przytrafi. Czasem wcześniej, czasem później, ale wreszcie zaczynamy rozumieć po co to wszystko się dzieje. Moment, w którym zaczyna się widzieć wszystko z niesamowitą wyrazistością jest cudowną niespodzianką.
Napisałam, że „ siłę przyciągania zazwyczaj odczuwamy w stosunku do drugiej osoby”. Zazwyczaj, bo jest jeszcze jeden rodzaj przyciągania. Rzadko, bo rzadko ale zdarza się, że ciągnie nas do… miejsca. Zapewne jeżeli nie czytaliście, to chociaż słyszeliście o książkach, które opowiadają o zapracowanych ludziach, którzy w chwili jakiegoś kryzysu przewartościowują swoje życie, wyjeżdżają na wieś lub do Włoch i tam kupują oraz remontują domy. Nie wiedzieć dlaczego, ale coś ich tam ciągnie i po jakimś czasie odnajdują wewnętrzny spokój, bo jednocześnie znajdują swoje miejsce na Ziemi.
Ostatnio rozmyślałam nad fenomenem tego, że w niektórych miejscach czujemy się lepiej niż w innych. To tak jakbyśmy pasowali tam i nigdzie indziej. A gdzie jest to „tam”? Do niedawna uważałam to za bujdę, wykreowaną na potrzeby literatury i filmu. Wielkie uczucia względem miejsca, opisane w egzaltowany sposób. Mieszkam w mieście, które lubię i chociaż jak pod jedną z ostatnich notek pisałam, uwielbiam morze, to jakoś trudno mi sobie siebie wyobrazić mieszkającą tam na stałe. I chyba nie mogłoby to być polskie morze, ale prędzej śródziemne. To z kolei za daleko od rodziny, więc chyba bym się na to nie zdobyła. Ostatecznie uznałam się za pokonaną przez własne przekonania i przyzwyczajenia – morze tylko na wakacje.
Zawsze po powrocie z wyjazdów czy wakacji odczuwam radość, bo wracam do tego, co dobrze znam. Czuję się wtedy szczęśliwa, że chociaż to miasto jest takie niepozorne, to jest na pewien sposób „moje”. Dobrze się w nim czuję i chociaż głos rozsądku podpowiada, by o pracę starać się w większych miastach, to jakoś trudno wyobrazić mi siebie w innym miejscu…
Przez weekend uświadomiłam sobie, że znam miasto, do którego ciągnie mnie z niebywałą siłą. Poznałam polskie miasto, które posiada w sobie magię. Czuję się tam bardziej „u siebie” niż w mojej rodzinnej miejscowości. A kiedy zauważyłam, że powrót do domu wcale tak bardzo mnie nie cieszy jak z każdego innego wyjazdu, zrozumiałam, że chyba odkryłam swoje miejsce na Ziemi. O co chodzi? Na wielu blogach miałam okazje się już wypowiedzieć w tym temacie, więc dla niektórych z Was nie będzie to już zaskoczeniem. Jestem zakochana we Wrocławiu.
Po raz pierwszy pojechałam zobaczyć Wrocław w 2006 roku. Wprawdzie ode mnie to parę ładnych godzin jazdy, ale wstaliśmy z rodzicami wczesnym świtem i pojechaliśmy ze znajomymi na cały dzień. Wtedy głownie zwiedziliśmy rynek i ogrody botaniczne. Następnym razem (rok albo dwa później) pojechaliśmy zobaczyć panoramę Racławicką i zoo. Potem zrobili płatne autostrady, a rodzice uznali że już wszystko we Wrocławiu widzieliśmy, to jaki sens jeździć tam co roku? A ja chciałam. Nie wiedziałam dlaczego – po prostu coś mnie tam wołało do siebie.
W 2010 roku nastąpił niesamowicie pozytywny dla mnie splot zdarzeń. Moje dwie bardzo dobre znajome, z którymi w tym roku świętowałam 10-lecie znajomości, dostały się do Wrocławia na studia. Od tego czasu mam okazję być w tym mieście raz lub dwa razy do roku. A to urodziny, to sylwester, to jakaś inna impreza. Znajome są na tyle wspaniałe, że mnie przenocują i mogę tam pobyć nawet 3-4 dni, nikomu nie zawadzając.
Z pozoru to jest niewiele czasu, ale czuję się wtedy naprawdę szczęśliwa. Czuję się… zakochana tą pierwszą ślepą miłością, która nie dostrzega wad u drugiej strony. Chodzę ulicami miasta, odkrywam parki, podziwiam widok Odry z przeróżnych mostów i chłonę całą sobą aurę tego miasta.
Ten weekend spędziłam we Wrocławiu. Przyjechałam wieczornym pociągiem wymęczona podróżą (i stresem związanym z tym, czy zdążę na przesiadkę). Na dworcu okazało się, że muszę jeszcze poczekać aż znajoma skończy praktyki, bo niespodziewanie się jej przedłużyły. I kiedy tak siedziałam na ławeczce i czekałam jak ktoś się po mnie zgłosi (niczym po zagubiony bagaż) zdałam sobie sprawę, że wcale nie czuję zdenerwowania (co zazwyczaj ma miejsce w takich sytuacjach). Właśnie wtedy zrozumiałam, że Wrocław ma nade mną jakąś moc. Tak jakbym żyła tam w innym świecie – odcinała się od dotychczasowych problemów, łagodniała z charakteru i cieszyła się zwyczajnie z tego, gdzie jestem niezależnie od tego co robię (nawet jak tylko bezczynnie siedzę na dworcu).
Zawsze jak jestem we Wrocławiu, w mieszkaniu spędzam tyle czasu, co potrzeba na sen. Jestem boleśnie świadoma jak niewiele czasu mam do spędzenia w tym miejscu, a jednocześnie mam tak olbrzymią potrzebę poczucia atmosfery Wrocławia, że i tak wiem, że nie uda mi się jej zaspokoić. Chodzę sama, chodzę ze znajomymi w miejsca dla nich zwyczajnych (w szczególności po 4 latach mieszkania w tym mieście), a dla mnie wciąż tak nowych – tak niezwykłych. Czasem myślę, że to wszystko – te uczucia, ta potrzeba, ta odczuwana radość – to z powodu tego, że w poprzednim życiu musiałam mieszkać właśnie we Wrocławiu. Bo jak inaczej wytłumaczyć taką siłę przyciągania?
Miałam szczęście. Jak zawsze we Wrocławiu miałam wybitnie piękną pogodę. Nachodziłam się wzdłuż i wszerz, i chociaż znajome chyba nie rozumieją mojej potrzeby „chłonięcia miasta”, to jednak dzielnie mi towarzyszyły. Z żalem zbierałam się, kiedy wybiła godzina mojego powrotu. To tak jakby ktoś kazał mi wracać z krainy marzeń do szarej rzeczywistości. Przyjechałam do domu z poczuciem obcości. Po raz pierwszy poczułam się przytłoczona nijakością i szarością mojego miasta. I po raz pierwszy pomyślałam, że może Wrocław nie musi być tylko miłym przerywnikiem mojego życia? Może uda mi się tam wyjechać na studia albo do pracy? Może warto o to zawalczyć?
Napisałam, że „ siłę przyciągania zazwyczaj odczuwamy w stosunku do drugiej osoby”. Zazwyczaj, bo jest jeszcze jeden rodzaj przyciągania. Rzadko, bo rzadko ale zdarza się, że ciągnie nas do… miejsca. Zapewne jeżeli nie czytaliście, to chociaż słyszeliście o książkach, które opowiadają o zapracowanych ludziach, którzy w chwili jakiegoś kryzysu przewartościowują swoje życie, wyjeżdżają na wieś lub do Włoch i tam kupują oraz remontują domy. Nie wiedzieć dlaczego, ale coś ich tam ciągnie i po jakimś czasie odnajdują wewnętrzny spokój, bo jednocześnie znajdują swoje miejsce na Ziemi.
Ostatnio rozmyślałam nad fenomenem tego, że w niektórych miejscach czujemy się lepiej niż w innych. To tak jakbyśmy pasowali tam i nigdzie indziej. A gdzie jest to „tam”? Do niedawna uważałam to za bujdę, wykreowaną na potrzeby literatury i filmu. Wielkie uczucia względem miejsca, opisane w egzaltowany sposób. Mieszkam w mieście, które lubię i chociaż jak pod jedną z ostatnich notek pisałam, uwielbiam morze, to jakoś trudno mi sobie siebie wyobrazić mieszkającą tam na stałe. I chyba nie mogłoby to być polskie morze, ale prędzej śródziemne. To z kolei za daleko od rodziny, więc chyba bym się na to nie zdobyła. Ostatecznie uznałam się za pokonaną przez własne przekonania i przyzwyczajenia – morze tylko na wakacje.
Zawsze po powrocie z wyjazdów czy wakacji odczuwam radość, bo wracam do tego, co dobrze znam. Czuję się wtedy szczęśliwa, że chociaż to miasto jest takie niepozorne, to jest na pewien sposób „moje”. Dobrze się w nim czuję i chociaż głos rozsądku podpowiada, by o pracę starać się w większych miastach, to jakoś trudno wyobrazić mi siebie w innym miejscu…
Przez weekend uświadomiłam sobie, że znam miasto, do którego ciągnie mnie z niebywałą siłą. Poznałam polskie miasto, które posiada w sobie magię. Czuję się tam bardziej „u siebie” niż w mojej rodzinnej miejscowości. A kiedy zauważyłam, że powrót do domu wcale tak bardzo mnie nie cieszy jak z każdego innego wyjazdu, zrozumiałam, że chyba odkryłam swoje miejsce na Ziemi. O co chodzi? Na wielu blogach miałam okazje się już wypowiedzieć w tym temacie, więc dla niektórych z Was nie będzie to już zaskoczeniem. Jestem zakochana we Wrocławiu.
Po raz pierwszy pojechałam zobaczyć Wrocław w 2006 roku. Wprawdzie ode mnie to parę ładnych godzin jazdy, ale wstaliśmy z rodzicami wczesnym świtem i pojechaliśmy ze znajomymi na cały dzień. Wtedy głownie zwiedziliśmy rynek i ogrody botaniczne. Następnym razem (rok albo dwa później) pojechaliśmy zobaczyć panoramę Racławicką i zoo. Potem zrobili płatne autostrady, a rodzice uznali że już wszystko we Wrocławiu widzieliśmy, to jaki sens jeździć tam co roku? A ja chciałam. Nie wiedziałam dlaczego – po prostu coś mnie tam wołało do siebie.
W 2010 roku nastąpił niesamowicie pozytywny dla mnie splot zdarzeń. Moje dwie bardzo dobre znajome, z którymi w tym roku świętowałam 10-lecie znajomości, dostały się do Wrocławia na studia. Od tego czasu mam okazję być w tym mieście raz lub dwa razy do roku. A to urodziny, to sylwester, to jakaś inna impreza. Znajome są na tyle wspaniałe, że mnie przenocują i mogę tam pobyć nawet 3-4 dni, nikomu nie zawadzając.
Z pozoru to jest niewiele czasu, ale czuję się wtedy naprawdę szczęśliwa. Czuję się… zakochana tą pierwszą ślepą miłością, która nie dostrzega wad u drugiej strony. Chodzę ulicami miasta, odkrywam parki, podziwiam widok Odry z przeróżnych mostów i chłonę całą sobą aurę tego miasta.
Ten weekend spędziłam we Wrocławiu. Przyjechałam wieczornym pociągiem wymęczona podróżą (i stresem związanym z tym, czy zdążę na przesiadkę). Na dworcu okazało się, że muszę jeszcze poczekać aż znajoma skończy praktyki, bo niespodziewanie się jej przedłużyły. I kiedy tak siedziałam na ławeczce i czekałam jak ktoś się po mnie zgłosi (niczym po zagubiony bagaż) zdałam sobie sprawę, że wcale nie czuję zdenerwowania (co zazwyczaj ma miejsce w takich sytuacjach). Właśnie wtedy zrozumiałam, że Wrocław ma nade mną jakąś moc. Tak jakbym żyła tam w innym świecie – odcinała się od dotychczasowych problemów, łagodniała z charakteru i cieszyła się zwyczajnie z tego, gdzie jestem niezależnie od tego co robię (nawet jak tylko bezczynnie siedzę na dworcu).
Zawsze jak jestem we Wrocławiu, w mieszkaniu spędzam tyle czasu, co potrzeba na sen. Jestem boleśnie świadoma jak niewiele czasu mam do spędzenia w tym miejscu, a jednocześnie mam tak olbrzymią potrzebę poczucia atmosfery Wrocławia, że i tak wiem, że nie uda mi się jej zaspokoić. Chodzę sama, chodzę ze znajomymi w miejsca dla nich zwyczajnych (w szczególności po 4 latach mieszkania w tym mieście), a dla mnie wciąż tak nowych – tak niezwykłych. Czasem myślę, że to wszystko – te uczucia, ta potrzeba, ta odczuwana radość – to z powodu tego, że w poprzednim życiu musiałam mieszkać właśnie we Wrocławiu. Bo jak inaczej wytłumaczyć taką siłę przyciągania?
Wrocław
Zdjęcie wykonane zimą zeszłego roku. Teraz nie miałam ze sobą aparatu, czego jak zwykle żałuję. Nie sądziłam, że będzie okazja do robienia zdjęć, a było takich wiele...
Zdjęcie wykonane zimą zeszłego roku. Teraz nie miałam ze sobą aparatu, czego jak zwykle żałuję. Nie sądziłam, że będzie okazja do robienia zdjęć, a było takich wiele...
Miałam szczęście. Jak zawsze we Wrocławiu miałam wybitnie piękną pogodę. Nachodziłam się wzdłuż i wszerz, i chociaż znajome chyba nie rozumieją mojej potrzeby „chłonięcia miasta”, to jednak dzielnie mi towarzyszyły. Z żalem zbierałam się, kiedy wybiła godzina mojego powrotu. To tak jakby ktoś kazał mi wracać z krainy marzeń do szarej rzeczywistości. Przyjechałam do domu z poczuciem obcości. Po raz pierwszy poczułam się przytłoczona nijakością i szarością mojego miasta. I po raz pierwszy pomyślałam, że może Wrocław nie musi być tylko miłym przerywnikiem mojego życia? Może uda mi się tam wyjechać na studia albo do pracy? Może warto o to zawalczyć?
Myślę, że warto zawalczyć
OdpowiedzUsuńi strasznie zazdroszczę, że masz takie miejsce na ziemi
które tak pozytywnie na Ciebie wpływa i działa jak narkotyk
ja niestety jeszcze takiego nie odkryłam ;)
Myślę, że chyba powoli dojrzewam do tej walki. Ziarno zostało zasiane, więc teraz ma jakiś rok na wykiełkowanie ;-)
UsuńJa też się czuję w pewnych miejscach inaczej. Czuję się jak w domu w dwóch. W Krakowie oraz Bułgarii. MOgłabym tam zamieszkać, choć nigdy nie zrobiłam nic, aby tak się stało. Ale może wtedy ten urok by zniknął? Do takich miejsc dobrze wracać, aby odzyskać siły:)
OdpowiedzUsuńOj tak - odzyskiwanie sił dzieje się tam błyskawicznie. Mnie wystarczyło przyjechać do Wrocławia, posiedzieć na dworcu i już czułam się inną osobą ;-) Może masz rację, że urok takich miejsc wraz z zamieszkaniem w nich może zniknąć, ale póki się nie przekonam, nie uwierzę ;-)
Usuńskładałam po maturze papiery do Wrocławia, ale się nie dostałam. nigdy niestety nie byłam, ale już nie pierwszy raz słyszę opinię, że to cudowne miasto :) nie zdziwię się, jeśli na magisterkę zdecyduję się właśnie tam :)
OdpowiedzUsuńduże miasta mnie nie przekonują do siebie, ale nie poznałam tej magii Wrocławia, o jakiej piszesz :)
no ale z całego serca życzę Ci, żeby Ci zawsze po drodze do niego było, żeby to nie była nieszczęśliwa miłość :D
pozdrawiam serdecznie :)
Mnie Wrocław wcześniej przerażał, dlatego nawet przez myśl mi nie przeszło, by tam studiować. Widocznie do pewnych decyzji trzeba dojrzeć ;-) Dziękuje za Twoją wiarę w moją przyszłość!
UsuńJa też nie pałam miłością do dużych miast - poza tym jednym. I wierzę, że czeka mnie szczęśliwa miłość ;-)
Witam Cię serdecznie.
OdpowiedzUsuńCzuję to samo co Ty ! Tak samo jestem zakochana we Wrocławiu, a byłam tam może jedynie z 3 razy. Gdy pierwszy raz tam pojechałam, poczułam się tak wspaniale, było to takie uczucie, które ciężko opisać słowami. Strasznie mnie ciągnie do tego miasta i chcę pojechać do niego znów jak najszybciej. Ja planuję mieszkać we Wrocławiu i będę bardzo do tego dążyć. Wrocław ma po prostu tak wspaniały klimat, jest zaczarowanym miastem i ma coś pięknego w sobie.
Cieszę się, że spotkałam tutaj kogoś, kto jest tak przywiązany do jakiegoś miasta i rozumie mój zachwyt tym przepięknym miejscem.
Pozdrawiam Cię i może akurat kiedyś się tam spotkamy. Warto o to walczyć, warto spełniać swoje marzenia ! :)
Witam na blogu!
UsuńJak to miło przeczytać, że ktoś jest "za" Wrocławiem ;-) Tym bardziej, że widzę iż masz ten sam problem ze znalezieniem słów do opisu tego miasta - tym przekonałaś mnie w 100%!
Co do przyszłości, to nie mówię nie. Życie nas zapewne zaskoczy ;-)
Ja planuję odwiedzić Wrocław w tą zimę co teraz będzie. Jeszcze nie widziałam go podczas tej pory roku, a podobno jest tam wtedy przepięknie. Rynek udekorowany, światełka wszędzie itd. Muszę poczuć magię świąt w tym mieście. Czuję, że będzie to super przeżycie :)
UsuńChociaż byłam we Wrocławiu zimą, to była to "bezśniegowa" zima to po pierwsze. A po drugie jakoś nie miałam wtedy rynku po drodze... Ale gdyby trafił się tej zimy śnieg i byłabyś tam w okolicach świąt lub na krótko przed, to pewnie jest tam cudownie. I chyba będę Ci po cichu takiego przeżycia zazdrościć ;-)
UsuńOrzeszek, aż miałbym chęć zobaczyć to miasto :)
OdpowiedzUsuńChoć swoją miejscowość też bardzo lubię i darzę ogromną sympatią :D
Są miejsce, które się lubi i... lubi się bardziej. Ja swoją miejscowość też lubię. Ale Wrocław zdecydowanie lubię bardziej ;-)
UsuńNigdy nie byłem we Wrocławiu. Słyszałem od różnych osób, że to bardzo klimatyczne miasto. Mam nadzieję, że kiedyś nadrobię zaległości i wybiorę się na Dolny Śląsk.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam:)
Dolny Śląsk to tak trochę na "uboczu" Polski, więc trudno zachęcić do przyjazdu chociażby przejazdem. Tam już zdecydowanie jedzie się po coś. Ale zachęcam poszukać jakiegoś dobrego powodu do odwiedzenia Wrocławia :-)
UsuńPozdrawiam