„Może człowiek staje się szaleńcem, kiedy próbuje odgrywać rolę boga. Mówi się, że pokora jest cnotą chrześcijańską, teraz rozumiem dlaczego. Pokora pozwala zachować rozum i człowieczeństwo.”
Agatha Christie, Spotkanie w Bagdadzie.
Prowadzę ostatnio rozmowę z E. i jakoś tak wychodzi, że mówię jej, że skoro ma tyle pomysłów, to może wymyśli mi temat na kolejny post. Słowa rzucone w żarcie, dostały poważną odpowiedź: „Napisz o pokorze. Czy ludzie pokorni mogą być szczęśliwi?”. Trochę mi zajęło zanim pozbierałam szczękę z podłogi, ale po chwili pomyślałam: „dlaczego nie?”. Ostatnio brakuje mi wyzwań, więc podejmuję się każdego. Postanowione, piszę o pokorze.
Początkowy entuzjazm opadł zaraz po tym jak zadałam sobie pytanie: „co ja właściwie wiem o pokorze?”. Jako dziecko wychowane (prawie) na Internecie i wujku Google swoje pierwsze zapytania kieruję w tą stronę. Wpisuję słowo „pokora” i kilka pierwszych wyników pozwala mi patrzeć na zdjęcia Wojciecha Pokory i przeczytać jego życiorys. Może nie do końca o to mi chodziło. Z sytuacji ratuje mnie ciocia Wikipedia, której rzadko słucham, ale z braku lepszych źródeł, uznaję jej definicję pokory, brzmiącą „to cnota moralna, która w ogólnym rozumieniu polega na uznaniu własnej ograniczoności, nie wywyższaniu się ponad innych i unikaniu chwalenia się swoimi dokonaniami.”
Rozbieram definicję na czynniki pierwsze, zaczynając od końca, czyli od „unikania chwalenia się swoimi dokonaniami”. Od razu muszę się przyznać, że nie jestem człowiekiem pokornym. Lubię się chwalić, że coś mi się udało, że zaliczyłam egzamin, że wykonałam dobrą robotę z prezentacją itp. Przecież szczęście to jeden z tych stanów, który się mnoży, kiedy się go dzieli. Moja jedyna nadzieja to to, że może autor definicji miał na myśli „przechwalanie”. Bo te dwa pojęcia należałoby rozgraniczyć i osobiście byłabym skłonna wstawić do definicji „przechwalanie się”, co jest dokładnym przeciwieństwem pokory. W innym wypadku, trudno – nie jestem pokorna.
Następnie jest „uznanie własnej ograniczoności oraz nie wywyższanie się ponad innych”. Dla odmiany z tą częścią zdania się zgodzę. Mało tego, taki człowiek pasuje mi do definicji szczęśliwego. Przecież nie można zbudować swojego szczęścia na nieszczęściu kogoś innego. Nie odnosi się sukcesu kosztem innych (no może są jednostki, które odnoszą, ale zapewne nie są wtedy szczęśliwe w 100%, bo każdy z nas posiada sumienie). Kiedy uznaje się własną ograniczoność jest to jednoznaczne z poproszeniem o pomoc kogoś ( a przynajmniej tak być powinno), kto z danym zadaniem radzi sobie lepiej od nas samych. Wspólna realizacja projektu to mniej pracy przypadającej na głowę i teoretycznie szybsze wykonanie przysługujących danej osobie zadań (bo każdy robi to, na czym się zna), a więc w rezultacie otrzymujemy lepsze efekty, szybszą pracę i więcej czasu wolnego do własnej dyspozycji.
Kolejne wyniki to już portale religijne, które uznaję za dobre źródła. Wchodzę i czytam: „Pokora czy upokorzenie?” Artykuł jednoznacznie przekonuje, że „Dojrzały chrześcijanin to człowiek pokornego serca. Chrześcijańska pokora nie ma jednak nic wspólnego z pogardą wobec własnej osoby (…)”. Kolejny akapit tłumaczy, że „człowiek pokorny to ktoś, kto uznaje całą prawdę o sobie.” Zgadzam się z tym w pełni i czytam dalej: „Taki człowiek wie, że życie, godność, łaskę zbawienia, wolność i zdolność do miłości, że wszystko to otrzymał zupełnie za darmo, bez najmniejszej nawet zasługi ze swej strony. Właśnie dlatego człowiek pokornego serca jest najpierw kimś wdzięcznym.” Myślę sobie, że skoro człowiek pokorny jest wdzięczny za to, co ma a człowiek szczęśliwy cieszy się z tego, co ma to właściwie mają ze sobą wiele wspólnego, prawda?
Inna strona przekonuje, że „pokora to prawda, która wyzwala”. A na czym polega ta prawda? Czytam dalej: „(…) przyznać się, że się jest człowiekiem, to wielka ulga, i nie znają jej ci, co za wszelką cenę chcą być bogami.” Mało satysfakcjonuje mnie to wytłumaczenie, bo nigdy bogiem być nie chciałam (ze względu na zbyt dużą odpowiedzialność) i mam pojęcie o swoich ograniczeniach. Niemniej czytam dalej, ciekawa o co z tą prawdą chodzi. Trafiam na zdanie: „Prawda o sobie jest pewnym dnem.” Pięknie, skoro nie jestem bogiem, to osiągam dno. Oczywiście trochę upraszczam, ale w dalszej części czytam, że odkrycie że jest się człowiekiem, to tak naprawdę odkrycie swojego nędznego życia. Nie za bardzo dostrzegam tutaj powody do radości… Autor artykułu przekonuje, że w tej nędzy nie jesteśmy sami, bo mamy Boga i do niego powinniśmy się modlić o pomoc. A wszystko, co odkrywamy o sobie i co jest złe, było w zamyśle Boga po coś.
Przyznaję, że jestem sceptyczna do tej części artykułu i chociaż staram się być obiektywna, w którymś momencie zdaję sobie sprawę, że nie jestem. Ale artykuł czytam dalej, gdzie trafiam na zdanie, które mnie sobą zjednuje: „Człowiek pokorny podobny jest do dziecka, które idzie przez życie i czuje, że ciągle życie dostaje w prezencie. Każdy dzień jest pełen cudowności, i jest on pełen zachwytu.” To stwierdzenie podoba mi się znacznie bardziej od wszystkich poprzednich razem wziętych.
Ostatnie zdanie z artykułu teoretycznie odpowiada na pytanie E. „czy człowiek pokorny może być szczęśliwy?”: „Dzięki pokorze Bóg prowadzi nas w kierunku, w którym szczęście jest możliwe.”
Na trzecim portalu wreszcie znajduję precyzyjną definicję pokory z chrześcijańskiego punktu widzenia: „jest to uniżenie się, jest to wyrzeczenie się zewnętrznej okazałości, wyrzeczenie się wszystkiego, co się zwykło podobać nieporządnej miłości naszej, a szkodzić uległości dla Boga”
Na koniec padają najmocniejsze jak dotąd przeczytane przeze mnie zdania: „Człowiek bezbożny stara się wywyższyć siebie, poniżając innych. Bojący się Boga uważa za słuszne, gdy sam jest poniżany, byle tylko Bóg był wywyższony. I jakkolwiek go ludzie poniewierali, nie uważa się za nieszczęśliwego, ponieważ i Bóg w Chrystusie był poniżony i sponiewierany.”
Dostrzegam, że chrześcijanie znajdują w pokorze jednoznaczne szczęście. Wydaje się, że póki Bóg jest na pierwszym miejscu w ich życiu, to cała reszta jest w porządku. Nieszczęście nie ma wtedy do nich dostępu. Bo jeżeli dzieje się coś złego to jest to po coś, a człowiek pokorny przyjmuje od losu to, co ten mu zaoferuje, pamiętając cały czas o wdzięczności.
Myślę, że Ci co nie wierzą mają problem ze zrozumieniem takiego podejścia. Będzie to dla nich niepojęte, jak otrzymując od życia baty, można w dalszym ciągu chodzić uśmiechniętym. Z jednej strony wydaje się to absurdalne, z drugiej po cichu można takim ludziom zazdrościć. Obojętnie co by się nie działo oni posiadają wiarę, że wyjdą z każdej bitwy z tarczą. Nie na tarczy.
Podsumowując, pokorę można ująć w dwóch wymiarach: zwyczajnym i chrześcijańskim. W obu przypadkach można dojść do wniosku, że człowiek pokorny jest szczęśliwy. W wymiarze zwyczajnym, bo jest świadomy własnych ograniczeń i jednocześnie wie jak temu zaradzić, przez co wiele zyskuje. W wymiarze chrześcijańskim, bo zawierza swoje życie Bogu… I na tym kończą się jego dalsze rozterki. Jego wiara pozwala mu wierzyć, że wszystko będzie miało swoje pomyślne rozwiązanie.
Pozostała jeszcze tylko jedna kwestia.
E. zwróciła mi uwagę, że może pokorni nie są szczęśliwi, bo za bardzo ulegają a niepokorni wykorzystują chwilę i wszystko zgarniają? Każdy z nas zna ten utarty slogan: jakie życie jest niesprawiedliwe! I tutaj byłoby tego potwierdzenie. Ja rozłożyłam pokorę na czynniki pierwsze, ale z punktu widzenia teorii. A jakby to wszystko wyglądało w ujęciu praktycznym? Poddaję temat pod dyskusję.
Inna strona przekonuje, że „pokora to prawda, która wyzwala”. A na czym polega ta prawda? Czytam dalej: „(…) przyznać się, że się jest człowiekiem, to wielka ulga, i nie znają jej ci, co za wszelką cenę chcą być bogami.” Mało satysfakcjonuje mnie to wytłumaczenie, bo nigdy bogiem być nie chciałam (ze względu na zbyt dużą odpowiedzialność) i mam pojęcie o swoich ograniczeniach. Niemniej czytam dalej, ciekawa o co z tą prawdą chodzi. Trafiam na zdanie: „Prawda o sobie jest pewnym dnem.” Pięknie, skoro nie jestem bogiem, to osiągam dno. Oczywiście trochę upraszczam, ale w dalszej części czytam, że odkrycie że jest się człowiekiem, to tak naprawdę odkrycie swojego nędznego życia. Nie za bardzo dostrzegam tutaj powody do radości… Autor artykułu przekonuje, że w tej nędzy nie jesteśmy sami, bo mamy Boga i do niego powinniśmy się modlić o pomoc. A wszystko, co odkrywamy o sobie i co jest złe, było w zamyśle Boga po coś.
Przyznaję, że jestem sceptyczna do tej części artykułu i chociaż staram się być obiektywna, w którymś momencie zdaję sobie sprawę, że nie jestem. Ale artykuł czytam dalej, gdzie trafiam na zdanie, które mnie sobą zjednuje: „Człowiek pokorny podobny jest do dziecka, które idzie przez życie i czuje, że ciągle życie dostaje w prezencie. Każdy dzień jest pełen cudowności, i jest on pełen zachwytu.” To stwierdzenie podoba mi się znacznie bardziej od wszystkich poprzednich razem wziętych.
Ostatnie zdanie z artykułu teoretycznie odpowiada na pytanie E. „czy człowiek pokorny może być szczęśliwy?”: „Dzięki pokorze Bóg prowadzi nas w kierunku, w którym szczęście jest możliwe.”
Na trzecim portalu wreszcie znajduję precyzyjną definicję pokory z chrześcijańskiego punktu widzenia: „jest to uniżenie się, jest to wyrzeczenie się zewnętrznej okazałości, wyrzeczenie się wszystkiego, co się zwykło podobać nieporządnej miłości naszej, a szkodzić uległości dla Boga”
Na koniec padają najmocniejsze jak dotąd przeczytane przeze mnie zdania: „Człowiek bezbożny stara się wywyższyć siebie, poniżając innych. Bojący się Boga uważa za słuszne, gdy sam jest poniżany, byle tylko Bóg był wywyższony. I jakkolwiek go ludzie poniewierali, nie uważa się za nieszczęśliwego, ponieważ i Bóg w Chrystusie był poniżony i sponiewierany.”
Dostrzegam, że chrześcijanie znajdują w pokorze jednoznaczne szczęście. Wydaje się, że póki Bóg jest na pierwszym miejscu w ich życiu, to cała reszta jest w porządku. Nieszczęście nie ma wtedy do nich dostępu. Bo jeżeli dzieje się coś złego to jest to po coś, a człowiek pokorny przyjmuje od losu to, co ten mu zaoferuje, pamiętając cały czas o wdzięczności.
Myślę, że Ci co nie wierzą mają problem ze zrozumieniem takiego podejścia. Będzie to dla nich niepojęte, jak otrzymując od życia baty, można w dalszym ciągu chodzić uśmiechniętym. Z jednej strony wydaje się to absurdalne, z drugiej po cichu można takim ludziom zazdrościć. Obojętnie co by się nie działo oni posiadają wiarę, że wyjdą z każdej bitwy z tarczą. Nie na tarczy.
Podsumowując, pokorę można ująć w dwóch wymiarach: zwyczajnym i chrześcijańskim. W obu przypadkach można dojść do wniosku, że człowiek pokorny jest szczęśliwy. W wymiarze zwyczajnym, bo jest świadomy własnych ograniczeń i jednocześnie wie jak temu zaradzić, przez co wiele zyskuje. W wymiarze chrześcijańskim, bo zawierza swoje życie Bogu… I na tym kończą się jego dalsze rozterki. Jego wiara pozwala mu wierzyć, że wszystko będzie miało swoje pomyślne rozwiązanie.
"Góry sprzyjają pokorze, czyli prawdzie o sobie samym. Uczą jej miedzy innymi przez to, że człowiek zmęczony wspinaniem nie ma ani sił, ani chęci, by udawać, by ukrywać swoja prawdziwą twarz."
ks. Roman Rogowski
Pozostała jeszcze tylko jedna kwestia.
E. zwróciła mi uwagę, że może pokorni nie są szczęśliwi, bo za bardzo ulegają a niepokorni wykorzystują chwilę i wszystko zgarniają? Każdy z nas zna ten utarty slogan: jakie życie jest niesprawiedliwe! I tutaj byłoby tego potwierdzenie. Ja rozłożyłam pokorę na czynniki pierwsze, ale z punktu widzenia teorii. A jakby to wszystko wyglądało w ujęciu praktycznym? Poddaję temat pod dyskusję.
Zgadzam się, że góry uczą pokory. Lubię chodzić po górach i znam dobrze to uczucie, jacy jesteśmy malutcy w górach.
OdpowiedzUsuńA co do samej pokory, to ludzie błędnie ją interpretują. Większość uważa, że ktoś pokorny to taka pobożna ciota, cienias, maminsynek, sierotka, nieśmiałek, tchórz itd.
Dla pokorny jest np. bokser, który mało mówi przed walką, a w ringu jest mistrzem świata.
Pozdrawiam:)
Również myślę, że obecnie pokora jest błędnie rozumiana. Wynika to zapewne z tego, że niewiele na co dzień o niej myślimy. Mnie skłonił do tego dopiero temat postu ;-)
UsuńPoza tym wydaje mi się, że ciężko jednoznacznie określić granicę pomiędzy pokorą, skromnością, a poczuciem własnej wartości... i zapewne jeszcze kilkoma innymi stanami.
Bóg nie oczekuje od nas pokory, uniżoności ani pochylonej głowy. Oczekuje od nas odwagi i radości, oczekuje że będziemy zmierzać ku szczęściu. Tak mi się wydaje...A czy pokorni bywają szczęśliwi? Pewnie tak, ci którzy pokorni są "z urodzenia" i nie czują w tym przymusu. Przymus unieszczęśliwia.
OdpowiedzUsuńMyślę podobnie, że Bóg oczekuje od nas tego, abyśmy byli szczęśliwi. Ale gdzie w tym wszystkim miejscu na pokorę? Przecież inaczej nie byłaby wspominana w Biblii, nie uczono by o niej, nie pisano tych artykułów w internecie...
UsuńCo do wątku, że szczęśliwi są Ci, którzy nie odczuwają przymusu w tym jak się zachowują, masz absolutną rację i nie dotyczy to tylko pokory, a każdego innego stanu/zachowania.
Chyba nasza natura jest egoistyczna. To w pewien naturalny sposób jest przeciwstawne pokorze. Egoista dużo dla siebie zagarnia, ale to nie oznacza, że jest rzeczywiście szczęśliwy. Coraz więcej ma i coraz więcej potrzebuje. W sumie chyba dobrym rozwiązaniem jest walczyć z egoizmem i pychą. I nie tylko skupiać się na sobie na tym czy się jest pokornym, ale też na drugim człowieku.
OdpowiedzUsuńPotrzeba już z samej definicji nie ma końca i określana jest mianem nieograniczonej.
UsuńZgodzę się z tym, że pokora nie jest jakąś kwintesencją naszego życia i nie ma co o niej w kółko myśleć, ale gdzieś ją w tym naszym życiu należy umieścić. Pytanie w którym miejscu, bo przecież odrobina pokory nikomu nie zaszkodzi ;-)
Myślę, że z pokorą i egoizmem jest jak ze wszystkim w naszym życiu - trzeba zachować równowagę między jednym a drugim. Może w tym przypadku z niewielką przewagą tego pierwszego stanu?
Wysoka poprzeczka z takim tematem:) Kiedyś Lew Tołstoj powiedział "wiedza daje pokorę wielkiemu, zadziwia przeciętnego, nadyma maluczkiego". I chyba coś w tym jest.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam :)
Zdecydowanie coś w tym jest :-)
UsuńCo do poprzeczki - na całe szczęście jest to rzecz zmienna.
Pozdrawiam ;-)