niedziela, 21 kwietnia 2013

Osiągasz cele, czy patrzysz jak inni to robią?

Wyznaję zasadę, że jak już coś robić, to na 100 %. Możliwe, że wynika to z mojej natury perfekcjonistki. Niektórzy twierdzą, że to przekleństwo inni sobie chwalą. Sama zaliczyłabym się raczej do drugiej grupy. Lubię wiedzieć, że dałam z siebie wszystko i dzięki temu mam takie a nie inne rezultaty. Lubię czuć, że sobie na nie zapracowałam. To daje mi nie tylko satysfakcję, ale jest też moim „motorem” do dalszego działania. Dlatego staram się nie zostawiać niezakończonych spraw. Bo to powoduje przestój w mojej „samonapędzającej się spirali”. Skoro spożytkowałam część energii na przedsięwzięcie, które po czasie porzucam, to oznacz to, że zmarnowałam swoją energię i czas, nie dostając niczego w zamian. W związku z tym, ponowne „nakręcenie spirali” zajmuje mi dużo czasu.

Będąc w klasie maturalnej postanowiłam, że kiedyś zrobię sobie jakiś kurs z języka angielskiego. Miałam taką wewnętrzną potrzebę, aby potwierdzić swój poziom znajomości języka inaczej niż maturą. Początkowo planowałam, że zdam jakiś egzamin w rok po maturze. Miałam doszlifować zagadnienia gramatyczne i wydawało się to banalnym zadaniem. Niestety, studia okazały się za trudne do pogodzenia z dodatkową nauką angielskiego. Odpuściłam. Ale w głębi ducha wiedziałam, że kiedyś do tego kursu dojdę. Nawet jeżeli miałabym już wtedy być mężatką z dwójką dzieci. Tak sobie postanowiłam i koniec kropka.

Nie wgłębiając się w szczegóły, niespodziewanym zbiegiem okoliczności, znalazłam kurs, który jest organizowany w ramach mojej uczelni (chociaż uczestnikami mogą być również osoby z zewnątrz) i spełnia wszystkie moje kryteria (bo ja oczywiście byle czym się nie zadowolę). Takim sposobem od lutego uczęszczam na zajęcia, a z początkiem czerwca podchodzę do egzaminu i osiągam dużo wcześniej zamierzony cel.

To moje podejście. Bardzo proste, ale można zupełnie inaczej. Kurs jest tak skonstruowany, że można go zakończyć egzaminem, ale nie trzeba. Egzamin oczywiście jest osobno płatny i stąd ta opcja. Można więc pochodzić na same zajęcia i … już. Należy jednak podkreślić, że jest to kurs przygotowujący pod egzamin, a więc wygląda zupełnie inaczej niż takie zajęcia w szkole, gdzie kładzie się nacisk na naukę. Na kursie chodzi o to, żeby parę rzeczy podszlifować, ale generalnie bazuje się na tym, co już się wie.

Moja „sąsiadka z ławki” (nazwijmy ją na przykład Aneta) na jednych z pierwszych zajęć opowiadała na ile różnych kursów już uczęszczała i jak to w głównej mierze była z nich niezadowolona. Sprawiała wrażenie doświadczonej w tej sprawie i mimowolnie budziła podziw jak i stawała się pewnym autorytetem w grupie. Zapewne dlatego, że dla większości był to pierwszy takiego typu kurs i nie mieliśmy porównania.
Z początkiem kwietnia składaliśmy deklarację ile osób przystępuję do egzaminu. Okazało się, że nie są to wszyscy. Co było dla mnie dziwne. Ale najdziwniejsze było to, że nasza Aneta również na dzień przed zrezygnowała. Ot tak, po prostu. Tłumaczyła, że przemyślała sobie sprawę i właściwie ten egzamin nic jej nie daje, a sam kurs to przecież można potraktować jako próbę podtrzymania kontaktu z językiem.

Nie chodzi o to, że podejmujemy czasem nieprzemyślane decyzje i potem musimy dokończyć, to co zaczęliśmy. Zdarza się i nie ma w tym tragedii. Tylko powiedzmy to sobie wtedy głośno i uczciwie. „Pośpieszyłam się z decyzją i źle wybrałam. Trudno. Następnym razem już nie popełnię tego błędu.”

Nie chodzi o dokonywanie samosądu. Chodzi o uczciwość względem siebie. O nie zasłanianie się tysiącami powodów, które wykluczają naszą winę. Chodzi też o to, żeby nie zbaczać z raz obranej drogi. Jeżeli ktoś podejmuje czwarty kurs z myślą, że zakończy go egzaminem, a w połowie drogi rezygnuje, to nie ma szansy na osiągnięcie szczęścia. Albo przekonania się, czy ten zaliczony egzamin mógłby jej to szczęście zapewnić. Może wcale nie tego szuka, ale im szybciej staniemy z problemem twarzą w twarz, tym szybciej się dowiemy co nas uszczęśliwi.

Nie dajmy się wątpliwościom, wyjdźmy ze strefy komfortu i bądźmy ze sobą szczerzy. Nie tylko po to, by odnieść jakiś sukces. Ale żeby odnieść swój sukces, zdefiniować swoje szczęście. Bo jak ostatnio usłyszałam w jeszcze innym filmie: „Tylko Ty możesz zdecydować, co zrobić z życiem. Twoim życiem.”

czwartek, 11 kwietnia 2013

Idea bloga

Ten blog to właściwie taki kolejny głos w sprawie, potwierdzający, że można żyć ciekawiej, bardziej świadomie, szczęśliwiej. Nie mam zamiaru tutaj po raz kolejny wynajdywać żarówki. Nie chcę tworzyć tu swoistego poradnika o tym, jak żyć lepiej, podając 10 zasad życia pełnego sukcesu. Chociaż bardzo interesuje mnie tematyka samorozwoju, to nie mam zamiaru opisywać cudownych metod, ponieważ:
a) nie czuję się na tyle doświadczona, by móc być autorytetem w tej dziedzinie
b) powstało tyle książek/ artykułów w tym temacie, że mój blog nie byłby niczym innym jak kopią, bo cytowałabym sposoby radzenia sobie z przeszkodami, które wcale nie byłyby mojego autorstwa. A oryginały same w sobie są bardzo ciekawe, więc dodatkowa reklama również jest im zbędna. Zresztą jakby dobrze poszukać to większość rzeczy, które opublikowałabym tutaj, byłaby już od dawna do znalezienia w Internecie.

Ostatnimi czasy wpadłam w spirale myślenia, że chociaż szczęście istnieje, to jest gdzieś tam daleko i minie sporo czasu zanim do mnie powróci. A potem stopniowo zaczęłam się buntować, bo miałam dość czekania aż życie sobie o mnie przypomni. Odstawiło mnie na boczny tor, posadziło na ławce rezerwowych i kazało czekać. Po jakimś czasie zrozumiałam, że życie nie polega na czekaniu. Życie trzeba przeżyć i to najlepiej jak się potrafi. Zdaje sobie sprawę, że poprzednie dwa zdania są niesamowicie wyświechtane i właściwie kiedy je czytamy nie robią już na nas większego wrażenia. Też tak miałam. Do momentu przełomu. Jeżeli szukasz, to ten moment prędzej czy później nadejdzie. Okazało się wtedy, że to, co brałam kiedyś za oczywistość, nagle uderzyło we mnie z nową siłą i zaczęłam rozumieć o co NAPRAWDĘ w tym chodzi.

Znalazłam ludzi, którzy mnie zainspirowali i w efekcie końcowym powstał blog. Blog, który ma za zadanie przypominać mi o co w tym wszystkim chodzi. Założenie jest proste. Ma być o Szczęściu. Tym zwykłym i codziennym oraz tym wyczekanym i planowanym. O małym i dużym. O Twoim i moim. Kto wie ile tak naprawdę jest jego odmian?! A ja chcę właśnie o nim pisać, bo pisać uwielbiam (łatwo się domyślić dlaczego).

Tak jak wspomniałam na początku, nie pojawi się tu prawdopodobnie nic odkrywczego, ale to nie jest zadaniem tego bloga. Bo ja chcę tutejszymi wpisami pokazać, że to co się czyta ma sens, że to się zdarza i istnieje. Można być szczęśliwym. Nie wiem jak Wy, ale ja mam tak, że najbardziej podobają mi się historie z życia wzięte, a nie suche regułki, których trudno się wyuczyć. Jeżeli czytam, że ktoś np. uprawia sport i dzięki temu odczuwa większą radość życia, ma ochotę do działania to bardziej mnie to motywuje do podjęcia podobnych kroków (przykładowo zaczynając chodzić regularnie na basen, uprawiając jogging czy ćwicząc w domu) niż przeczytanie artykułu o tym, że sport to zdrowie bla, bla, bla…

Ten blog to taki raport z eksperymentu przeprowadzanym na moim życiu. Od kiedy zrozumiałam, że szczęście to wybór a nie dar losu, to powoli zmieniam wiele zasad dotychczas funkcjonujących w moim życiu. Cel? Być szczęśliwym człowiekiem. Kroki? Małe. Jeden za drugim. Ale cały czas uparcie skierowane w jedną stronę.