wtorek, 25 czerwca 2013

Koniec z odkładaniem życia na później!


W nawiązaniu do wcześniejszego postu.
Mówimy, że z dentystą umówimy się jutro, do kolegi zadzwonimy później, a naczynia pozmywamy pod koniec dnia. Robimy listę rzeczy typu „to do” i nadajemy im priorytety. Decydujemy, co w naszym życiu ma znaczenie i jest pilne, a co możemy sobie odpuścić. Czasem myślę, że świat oferuje nam tyle rzeczy, że tak naprawdę nie wiemy, czego chcemy. W rezultacie robimy to, co:
a) zajmuje mniej czasu lub
b) jest łatwiejsze do wykonania.

Do czego zmierzam? Odkładamy życie na później. Skąd kryzys wieku średniego? Bo pewnego dnia budzimy się rano i uderza nas świadomość, że więcej niż połowa życia za nami, a my wciąż tkwimy w tym samym martwym punkcie. Ta sama praca, nie dająca wystarczających zarobków, konsekwencją jest to że zakup samochodu czy wyjazd na Tahiti wciąż leży w sferze naszych marzeń. Nadal mieszkamy w tym samym mieszkaniu, które miało nam służyć jedynie przez parę lat zanim nie wybudujemy domu. Zawsze się wydaje, że jeszcze trochę tego czasu zostało. Jeszcze zdążę zrobić magisterkę, polecieć do USA, zmienić pracę, założyć rodzinę… Jesteśmy zwykłymi marzycielami.

Ulotność życia dostrzegamy w przypadku śmierci osób z naszego otoczenia. Tak się składa, że jestem w tym temacie nieźle doświadczona. Po śmierci bliskiej osoby (po całym tym etapie szoku, zaprzeczania, bólu) myślimy sobie, że jeszcze o to czy o tamto chcieliśmy zapytać albo to, czy tamto chcieliśmy powiedzieć. Ale już jest za późno i musimy żyć ze świadomością, że teraz wypowiedzieć te słowa możemy jedynie nad grobem do pustego i zimnego marmuru/granitu.

Co pewien czas należałoby przewartościować swoje życie. Uwierzyć, że ten dzień jest naszym ostatnim dniem i zapytać samej/samego siebie, czy tak właśnie chciałabym/ -bym go przeżyć? Czy jest coś czego żałuję? Pojawiło się trochę artykułów w gazetach przy okazji osławionego końca świata wyznaczonego na poprzednie Święta Bożego Narodzenia. Radzono, by na chwilę uwierzyć w koniec świata i podsumować swoje życie oraz zrobić taki powiedzmy test, zadając sobie rano pytanie, czy tak właśnie postąpiłabym/ -bym , wiedząc że jest to ostatni dzień mojego życia? I nie chodzi tu o ucieczkę od obowiązków, bo ktoś mógłby pomyśleć, że skoro to koniec jego życia, to po co dłużej pracować? Nie, chodzi oto, czy wtedy też odrzuciłabyś/ -byś czyjąś propozycję współpracy? Może robisz to dlatego, że boisz się ryzyka? A może boisz się odmowy lub niechętnego spojrzenia, dlatego nie zagadujesz do nieznajomych? A gdybyś wiedział/-a, że nie masz nic do stracenia? Co wtedy by Tobą kierowało?

Od miesiąca tkwię w takiej pętli myślowej: „zrobię to po sesji”. Od połowy maja siedzę nad książkami, bo zaliczam różne egzaminy i mój kurs językowy (notabene wyniki będą dopiero we wrześniu - ćwiczę cierpliwość). Najtrudniej było przez ostatni tydzień, kiedy pięknie świeciło słońce, a ja szukałam w sobie resztek samodyscypliny, żeby grzecznie usiedzieć w domu, a nie uciec gdzieś na rower. Zrozumiałam, że sama jestem doskonałym przykładem osoby, odkładającej życie na później. Bo wychodzę z błędnego założenia, że istnieje później. A „później” podobno nie istnieje. Jest tylko tu i teraz.

„Pamięć o tym, że umrzesz jest najlepszym sposobem,
który znam, by uniknąć pułapki myślenia, iż masz coś do stracenia.
(…) Nie ma więc powodu, byś nie podążał za głosem serca”
/Steve Jobs/

Wracając do wspomnianego „testu”. Myślałam, aby zastosować go na sobie i codziennie kładąc się do łóżka, pytać, czy jestem zadowolona z tego, jak przeżyłam dzień? Co mnie powstrzymało? Strach. Bałam się, że znam już odpowiedź na większość moich dni. Nie wszystkie przeżywam w pełni, nie wszystkie spędzam w ten sposób jakbym chciała. I wtedy włączył się mój mechanizm obronny, który powiedział: po sesji to ja… I uśmiechnęłam się sama do siebie. Zidentyfikowałam problem, nie dałam się po raz któryś temu złośliwemu chochlikowi.

Ile można trwać w zawieszeniu? Kiedyś potrafiłam naprawdę długo, bo myślałam, że ludzie dzielą się na tych, którzy oddychają pełną piersią i na tych co robią krótkie wdechy, pozwalające jedynie na egzystencję i nic poza tym. Kiedy już raz uwolnisz się z tej klatki, zbudowanej przez własną podświadomość, to powrót do niej odczujesz jako duży dyskomfort. Bo poznałaś/ -łeś świat bez kratek i codziennie słyszysz jak Cię delikatnie przyzywa, dając okazję do ucieczki z klatki. Ale z każdym dniem, głos staje się coraz cichszy, szanse są coraz rzadsze i trudniejsze do wypatrzenia… Czas ucieka. Tik. Tak.

Wybór (jak zawsze) należy do Ciebie.

piątek, 14 czerwca 2013

Czasem złe rzeczy spotykają dobrych ludzi

Dobre rzeczy spotykają dobrych ludzi. Logiczny wniosek: złe rzeczy spotykają złych ludzi. Proste i sprawiedliwe. Dostajesz w życiu to, na co sobie zasłużyłeś. W myśl zasady, że dobro raz ofiarowane do nas powraca. Oczywiście pod inną postacią, ale w momencie w którym najbardziej go potrzebujemy. Sama staram się wyznawać taką teorię, i kiedy mogę, to pomagam. Prozaiczny przykład: notatki z wykładów. Parę razy komuś pożyczyłam i na pytanie znajomego: po co to robisz? Odpowiedziałam: bo kiedyś ja mogę ich potrzebować. On: a zdarzyło się tak już kiedyś? Ja: jeszcze nie. Zakończyliśmy rozmowę z dwoma odmiennymi przekonaniami: on – uważał, że dowiódł swojej racji, że zachowuję się irracjonalnie. Ja – wykazałam, że niczego nie można być w życiu pewnym. Po miesiącu od tej rozmowy, nie byłam na wykładach, potrzebowałam notatek i nie miałam problemu z ich dostaniem. Jest to przykład banalny. Ale nieraz zdarza się tak, że pomagamy komuś np. pożyczając notatki, a kiedyś będziemy potrzebować pożyczki pieniędzy i je dostaniemy. To nie zawsze musi działać tak, że jak pomagam osobie A, to jak będę w potrzebie to ona właśnie mi pomoże. Możliwe, że nie będzie w stanie, albo będzie to taki typ osobowości, który nie docenia pomocy otrzymywanej od innych. Właśnie wtedy zrozumiesz, że pomoc możesz uzyskać od np. osoby B. To taki obrazek, na którym wszyscy ludzie są ze sobą połączeni i te dobre uczynki po prostu wędrują od jednej osoby do drugiej. Mamy miliony takich połączeń, więc naprawdę byłoby dziwne gdyby za każdym razem pomoc wędrowałaby między tą samą parą ludzi i nikim więcej.

Teraz przechodzimy do trudniejszych rzeczy: jak zrozumieć fakt, że złe rzeczy spotykają dobrych ludzi? Od razu nasuwają się myśli o niesprawiedliwości, które poddają w wątpliwość wcześniejsze ustalenia. Po co komuś pomagać, skoro sami w życiu nie dostrzegamy ani cienia szczęścia? Po co być dobrym, skoro przy każdej możliwej okazji dostajemy od życia po tyłku? Co z tego, że jesteśmy dobrzy, kiedy musimy dwa razy ciężej pracować od innych, by mieć porównywalne osiągnięcia?

Wiadomo, że ze szczęściem to nie jest tak, że ono sobie do nas po prostu przychodzi, a my jesteśmy wtedy zadowoleni. Szczęścia trzeba nauczyć się wypatrywać, trzeba wiedzieć które okazje w życiu należy wykorzystywać. Trzeba przede wszystkim odpowiednio patrzeć. Bo mogą nas ominąć niesamowite szanse na osiągniecie sukcesu i ani się o tym nie dowiemy. Zwyczajnie je przegapimy.

Po każdym przykrym doświadczeniu w naszym życiu potrzebujemy paru dni, aby wrócić na właściwe tory, aby znowu móc zacząć myśleć pozytywnie i na nowo uwierzyć, że to wszystko, co miało miejsce, jeszcze wyjdzie nam na dobre. Kiedy ma miejsce tragedia jak np. śmierć kogoś bliskiego, każdy potrzebuje znacznie więcej czasu niż tylko parę dni. Dla niektórych to jest miesiąc, dwa, pół roku lub całe życie. Każdy przeżywa takie wydarzenia indywidualnie i potrzebuje inną ilość czasu, by znowu zacząć się uśmiechać. Takie wielkie nieszczęścia powodują, że spadamy z naszej góry, po której się wspinamy (bo osiągnięcie szczytu = osiągnięcie szczęścia). Spadamy na poziom zero i powoli na nowo sobie przypominamy jak to było podnieść jedną nogę i zrobić krok do przodu, a potem powtórzyć tą samą czynność z drugą nogą. I tak powoli rozpoczynamy naszą wędrówkę na nowo. Niestety w moim przypadku miało miejsce kolejne tragiczne wydarzenie (zanim zdążyłam dojść wystarczająco daleko) i spadłam na poziom poniżej zera. Potem parę drobnych potyczek i trzecie uderzenie. Aktualnie jestem w potężnym, błotnistym dołku i szczytem moich możliwości wydaje się być osiągnięcie poziomu zero. Natomiast sam szczyt jest tak daleko, że ani go nie dostrzegam.

Mimo wszystko nie chcę się poddawać. Nie mogę, bo inaczej stracę wiarę w to, że sami wypracowujemy sobie własne szczęście. Nieszczęścia są ode mnie niezależne. Przydarzają się każdemu. Ale szczęście? O nie mogę wciąż walczyć. Dlatego przez ostatni tydzień zastanawiałam się, co należy zrobić kiedy właśnie spadniemy z takiej góry i zaczynamy naszą wędrówkę od zera. Moje wnioski zebrałam poniżej:

1. Najważniejsze to nie poddawać się. Trzeba usilnie wierzyć, że nasza obecna sytuacja jest przejściowa. I zza chmur znowu wyjrzy słońce.
 
2. Być cierpliwym. Skoro złe wydarzenia powodują chaos w naszym życiu, bo to co mieliśmy zaplanowane nie może zostać zrealizowane, spędźmy ten czas inaczej. Życie mamy tylko jedno i szkoda byłoby stracić z niego choćby dzień na bezczynności. Ten czas, kiedy nic nam się nie chcę, możemy spędzić na aktywności (pomaga rozładować napięcie i wyrzucić z siebie złe emocje) albo skupić się na sobie samym. Przemyśleć pewne sprawy we własnym życiu. Tragedie uczą nas, bo zmieniają nasz dotychczasowy punkt widzenia.

3. Uparcie patrzeć w przyszłość. Przeszłości zmienić nie możemy. Nie zrozumcie mnie źle – każdą stratę należy opłakać. Przez jakiś czas jest się smutnym, ale ważne by wyczuć balans pomiędzy smutkiem a radością, bo linia jest naprawdę cienka i łatwo o depresję. Dlatego dobrze jest się na czymś skupić, czyli…

4. Wyznaczyć nowy cel. Coś, co pochłonie naszą dotychczasową uwagę tak bardzo, że nawet nie zauważymy jak powoli zaczniemy wracać do naszego zwyczajowego trybu życia.

5. Cel nie musi być ambitny. Nawet lepiej, żeby był jakiś prosty – możliwy do osiągnięcia w krótkim czasie. Chodzi o to, że kiedy coś się w naszym życiu wali, jak najszybciej potrzebujemy jakiegoś dowodu, że jest jeszcze coś, nad czym mamy kontrolę. Wtedy możemy pomyśleć w następujący sposób: „trudno, że sprawa A się nie udała, ale przynajmniej w sprawie B osiągnąłem sukces”. W ten prosty i błyskawiczny sposób możemy podbudować swoje ego. A uwierzcie mi, że ona bardzo tego potrzebuje ;-)

6. Warto rozmawiać o tym, co nas trapi. Czasem rozmowa z przyjacielem potrafi ukazać inny punkt widzenia, albo wskaże na jakieś pozytywne aspekty danej sytuacji.

Powyższe sześć punktów to nie żadna wiedza książkowa, potwierdzona badaniami i opinią ekspertów. To rzeczy, które sama stosowałam w poprzednim tygodniu i dzisiaj mogę powiedzieć, że światełko w tunelu znowu zaświeciło. Teraz musi już być tylko lepiej!

Cały wpis podsumowałabym stwierdzeniem, że naprawdę dużo zależy od nas samych. Możemy zdecydować, że dobrze nam z tym całym nieszczęściem w naszym życiu, bo zawsze mamy na co ponarzekać. Ale możemy równie dobrze wybrać szczęście i te złe rzeczy, które nas spotykają, przekuć w coś dobrego. Wybór należy do Ciebie.

niedziela, 2 czerwca 2013

Plan na czerwiec

Czerwiec widziany moimi oczami to tak naprawdę cztery tygodnie, z tym że pierwsze dwa to jeszcze zwykłe studia plus pierwsze zaliczenia, a drugie dwa to sesja i egzaminy. W czerwcu świat zewnętrzny przestaje dla mnie istnieć. Niezdrowe, to prawda, ale postanawiam w 100% skupić się na tym, co ważne, bo wiem co zyskuje – trzy miesiące wolnego. Trzy miesiące, które mam zamiar przeznaczyć na robienie wspaniałych rzeczy. Warto o to walczyć? Oczywiście, że tak.
 
Z wcześniejszych przeżytych już sesji wiem, że znowu ogarnie mnie nadaktywność. Zapowiedź tego dziwnego zjawiska miałam już w zeszłym tygodniu. Wiem, że niektórzy swoją dodatkową energię pożytkują na gotowanie, ale przede wszystkim na porządki… Taa… to już powszechne spostrzeżenie, że w okresie sesji studenci zapadają na syndrom wszechobecnego porządku. U mnie nadmiar energii przejawia się trochę w inny sposób. Chodzę na basen. To znaczy, pływam z małymi przerwami praktycznie cały rok, ale w czasie sesji daje sobie potężny wycisk. Zwiększam zarówno częstotliwość chodzenia na basen jak i tempo pływania. Nie wiem skąd się to bierze. Rodzina mówi, że powinnam ten czas przeznaczyć na wysypianie się i naukę, a nie na jazdę na basen o 7 czy 6 rano (pora zależna od mojego kaprysu). Ale ja nie potrafię ich słuchać w tej kwestii. Czuję, że jak się nie spalę w wodzie, to w domu nad książkami mnie rozniesie. Nie chodzi tutaj tylko o wytwarzanie endorfin, które sprawiają że pozytywniej patrzę na kwestię zaliczenia egzaminów, tylko o to, że bez tej dodatkowej dawki ruchu nie czuję się sobą. Dzień mija, a ja nie potrafię się na niczym skupić i kiedy kładę się wieczorem do łóżka jestem niezadowolona. Basen wyciąga na zewnątrz moje lepsze ja. Chociaż z pozoru pozbawia mnie energii i sił, to tak naprawdę daje mi niesamowitego powera do walki z dniem i z zadaniami jakie sobie stawiam.

Jak już wiecie – jestem ambitna. I nie mam zamiaru po prostu zdać egzaminów. Ja mam zamiar je rozgromić. I to w możliwie najszybszym terminie. Wiem, że niektórzy mogą pomyśleć: wariatka bądź kujonka. Nie ma życia poza sesją. Ale mnie w tym przypadku chodzi o coś więcej. O samospełnienie. O moją własna satysfakcję. O udowodnienie sobie, że ten rok był spowodowany dobrym wyborem, jakim był wybór studiów. Chcę poczuć, że jestem właśnie w tym miejscu, bo tu jest moje miejsce, a nie że to kolejny przypadek w moim życiu. Dlaczego to dla mnie takie ważne? Jedni marzą o zmianie kierunku, inni o zaliczeniu egzaminów (obojętnie czy to w pierwszym terminie czy w dziesiątym), a inni o zaliczeniu na piątki, aby starać się o stypendium.

Czy moja osobista ambicja da mi coś poza satysfakcją? Chyba nie. Od pewnego czasu wyznaczam sobie jakieś cele, aby sprawdzić ile potrafię osiągnąć. Im zadanie trudniejsze (bo np. jest parę zadań do wykonania w tym samym czasie), tym większa moja radość. To jak ściganie się z samym sobą i pokonywanie własnych słabości.

Start mam dobry. Część rzeczy za mną jak języki i połowa mojego egzaminu z kursu (druga połowa w środę). Jestem naprawdę dobrej myśli. I wierzę, że mogę. Mogę osiągnąć wszystko, co sobie postanowię.