środa, 31 lipca 2013

Co jest dla Ciebie najważniejsze?

Plan na dziś: odpowiedzieć na powyższe pytanie

Oglądając kolejne odcinki serialu pt. Dr House, zawsze wyczekiwałam pewnego stałego momentu, który pojawiał się pod koniec każdego epizodu. Wtedy House zazwyczaj siedzi w swoim gabinecie (bądź w gabinecie Wilsona) i rozmyśla nad diagnozą. Wszystkie stosowane dotychczas metody leczenia nie przyniosły rezultatu. House długo rozmyśla nad rozwiązaniem i wtedy przeprowadza przypadkową rozmowę z przyjacielem, stażystą, pacjentem… Rozmowy są naprawdę błahe i niezwiązane z danym przypadkiem choroby, a jednak powodują, że House dostaje nagłego oświecenia – kojarząc fakty, interpretując odpowiednio wyniki i tworząc przy tym ciekawe metafory. To taki zwrotny punkt, po przekroczeniu którego wiadomo już dokładnie co robić.

Czasem tak mam, że długo krążę wokół tematu zanim uderzę w sedno. Inna sprawa, że czasem nie wiadomo, gdzie to „sedno” leży i po prostu błądzę po omacku, z nadzieję, że „a nuż się uda i trafię”. Tak właśnie miałam kiedy od drugiej klasy liceum pytam siebie: co chcesz robić w życiu? Wiązało się to oczywiście z wyborem studiów i wyborem przedmiotów zdawanych na maturze. Domyślam się, że nie jestem jedyną osobą, która uważa, że wybór zawodu na całe życie w wieku 17-18 lat jest lekkim absurdem w dużej większości niemożliwym do zrealizowania. Dlatego bardzo mi się podoba jak sprawa została rozwiązana w Szwecji, gdzie młodzież, będąc jeszcze w liceum, może pracować w kilku firmach przez określony czas i dzięki temu zaznajamia się z otoczeniem i widzi na czym faktycznie dana praca polega, a nie na czym im się wydaje że polega.



Ale ja nie o tym, tylko o pytaniu: co chcę robić? Właściwie to pytanie jest dla mnie bezzasadne. Student medycyny odpowie, że zostać lekarzem i leczyć ludzi; student prawa, że zostać adwokatem i otworzyć własną kancelarię; student architektury, że projektować piękne nowoczesne budynki. Są to odpowiedzi oczywiste, kształtowane przez nasze studia.

Dlatego pytanie powinno brzmieć; co jest dla Ciebie najważniejsze? To pytanie nie jest odkrywcze, ale zazwyczaj odpowiadając na nie popełniamy jeden z dwóch błędów. Pierwszy polega na tym, że zamykamy się w schemat, co udowodniłam powyżej. Drugi to brak czasu. Czytamy pytanie i odpowiadamy słowem, które pierwsze przychodzi nam do głowy. Oczywiście, pierwsze skojarzenie jest najważniejsze, ale może warto poświęcić na odpowiedź trochę więcej czasu i pokopać głębiej siebie? Nie mając czasu, odpowiadamy schematycznie założyć rodzinę, znaleźć dobrą pracę i dużo zarabiać, będąc zdrowym. Potem możemy otrzepać ręce i pomyśleć z dumą: no, odpowiedziałem! Ale tylko połowicznie. Bo tak naprawdę teraz ustawiłeś przed sobą szereg drzwi, które aż proszą się żeby je otworzyć. Pierwsze drzwi to rodzina. Możesz zapytać kiedy tą rodzinę chcesz założyć i czy chcesz to zrobić z tą czy inną osobą, ile dzieci chcesz mieć, gdzie chcesz mieszkać. Drugie drzwi to praca: jaka praca będzie dla mnie odpowiednia, w czym jestem dobra, gdzie chce pracować – w kraju, czy zagranicą? Kolejne drzwi zarobki: dobrze zarabiać to ile to jest dla mnie? Konkretnie, podaj liczbę. Następne drzwi zdrowie: czy chodzi mi tylko o to, by badania kontrolne mieściły się w przyjętych normach, czy zależy mi na wyrobieniu sobie dobrej kondycji, A jeżeli chodzi o kondycję, to jaka forma ćwiczeń by mi odpowiadała itd.

Tak naprawdę pytań można zadawać potem mnóstwo. A im więcej czasu na to poświęcimy, tym głębiej w siebie ”pokopiemy” i tym lepiej siebie zrozumiemy.

Pytanie: co chcę ronić w życiu jest złudne. Bo nie mając planu na siebie, na życie, poddajemy się temu, co przynosi los. Rozpoczynamy jedne studia i myślimy, że zostaniemy informatykami, ale po jakimś czasie okazuje się, że pisanie oprogramowań nie podoba nam się tak jak na początku zakładaliśmy. Porzucamy studia i rozpoczynamy studia filologii angielskiej bo zawsze mieliśmy dryg do języka. Ale znowu po jakimś czasie okazuje się, że deklinacje nas wykańczają. Decydujemy się na studia dziennikarskie. I tam się wreszcie odnajdujemy. W tym przypadku nasza odpowiedź jest zależna od studiów i co roku będzie inna.

Pytanie: co jest dla Ciebie najważniejsze? Pozwala Ci odpowiedzieć w pierwszej chwili bardziej ogólnikowo. Dla mnie na przykład, najważniejsze to być w życiu szczęśliwą. Prawda, że odpowiedź jest ogólna? Mogłaby zostać jeszcze uznana za popularną (patrz obrazek powyżej). Ale ja na tym nie poprzestaję – kopię dalej. A co bycie szczęśliwą dla mnie oznacza, jakie warunki musiałyby zostać spełnione?

Ile czasu na to potrzebujesz? Dużo.
Ale ile dokładnie? Nie wiem.

Każdy podchodzi do tego indywidualnie i zależy to zapewne też od stopnia naszego zagubienia. Od tego, co w życiu już osiągnęliśmy, a co osiągnąć jeszcze mamy. Najważniejsze, to się nie śpieszyć. Tylko znaleźć sobie czas, chwilę ciszy i spokoju i zacząć od pół godzinnej rozmowy z samym sobą.
Co jest dla mnie najważniejsze?


PS Wyjeżdżam teraz na wakacje, a więc następny wpis pojawi się zapewne w połowie sierpnia ;)

sobota, 27 lipca 2013

Rowerowy wysiłek

Plan na dzisiaj: nie zmarnować dnia.
Wykonanie: całkowite.
Sposób: szybka jazda na rowerze.

Po kolei. Wszystko już tłumaczę. Po ostatnim pozytywnym spotkaniu (opisanym tutaj) znalazłam w sobie siłę do zmian. Zmian również na tym blogu. Zakładając go, miałam niejasny obraz jak to wszystko powinno wyglądać i funkcjonować. I ostatnio zrozumiałam, że idę w złą stronę. Dlatego teraz właśnie zawracam :) Zaczynam szukać szczęścia we własnym otoczeniu, tak jak było to na początku zapowiedziane.

Moje dzisiejsze szczęście spowodowane było wysiłkiem fizycznym i zwyczajnym wytworzeniem endorfin. Niby nic wielkiego, ale oprócz szczęścia po jeździe rowerem odczułam dumę z mojego dokonania. W ciągu 1,5 h pokonałam trasę liczącą 27 km przy średniej prędkości niecałych 17km/h. I zrobiłam to ja – osoba, która rekreacyjnie od czasu do czasu pojedzie gdzieś 10 km.

Propozycja wyjazdu pojawiła się wieczorem (kiedy letni upał trochę zelżał, więc warunki były naprawdę komfortowe) i padła ze strony mojego taty. Trasę ustaliliśmy jeszcze przed wyjazdem. Mniej więcej wiedziałam jak pojedziemy, ale nie miałam pojęcia ile to dokładnie kilometrów (przypuszczałam jedynie, że około 20 km). Sama trasa była mi znana do połowy, a druga połowa to już było tylko mgliste wyobrażenie o niej.

Pierwsze 10 km minęło mi całkiem przyjemnie i niespecjalnie miałam powody do narzekań, bo droga była w miarę prosta i płaska, więc tylko pedałowałam przed siebie i myślałam. Myślałam o tym, że jazda na rowerze jest trochę podobna do biegania. Nawet jeżeli startujemy z kimś znajomym, to i tak jesteśmy zdani tylko na siebie. Pewnie, że jest przyjemniej z kimś uprawiać sport, ale mimo że biegniemy/jedziemy tą samą trasą, w tym samym czasie i w podobnym tempie, to tak naprawdę, jeżeli my nie damy rady, to kolega/koleżanka za nas nie pobiegnie/pojedzie. W tym sensie jesteśmy zdani na samych siebie; zależni od własnej kondycji i ducha walki.

12 kilometr był przełomowy z dwóch powodów. Po pierwsze, trasa wtedy zakręcała, a więc oznaczało to że TEORETYCZNIE jesteśmy w połowie drogi (co pod koniec okazało się nieprawdą), a po drugie była tam górka. Z pozoru niepozorna :) Trochę stroma, trochę długa. Ale w miarę upływu czasu zdałam sobie sprawę, że takie górki są najgorsze – ciągną się w nieskończoność (ta miała 1 km długości) i sprawiają, że człowiek schodzi na niższe obroty (byle tylko dotrwać do końca), więc górka mentalnie nam się jeszcze bardziej wydłuża. Było ciężko, a moja średnia prędkość na tym odcinku była równa 8 km/h. Co oznacza najsłabszy wynik z całej trasy.

Kiedy w końcu pokonałam górkę, zaczęły się dla mnie same nieznane tereny czyli pełno wzniesień i mniejszych dolin, odcinki prostej drogi. A ja tylko zmieniałam przerzutki pomiędzy 3 oraz 2 i tylnie w całej rozpiętości.

Druga podobna górka trafiła się na 15 km i była gorsza niż poprzednia, bo byłam jeszcze bardziej zmęczona. Ale pamiętam to najpiękniejsze uczucie, kiedy naciskając na pedał czuje się duży opór, a kolejne naciśnięcie sprawia że noga wkłada w ruch już mniej wysiłku – oznacza to, że jesteś już na szczycie. Następuje chwilowe rozluźnienie – chwilowa radość, że nie zsiadło się z roweru, tylko pedałowało się do końca. A potem kolejna zmiana przerzutek, by nacisk stopy na pedał był porównywalny do tego z jazdy pod górkę, czyli zmiana przerzutek na większe.
Wtedy zrozumiałam, że mimo założenia, że trasę robimy wysiłkowo i wrzucamy na tempo, to jednak tempo każdy musi dostosować do siebie. Nie było dla mnie ważne, że nie jechałam tak szybko jak powinnam (gdybym miała odpowiednią kondycję), ale sam fakt, że dojechałam do końca. Do końca górki i do końca całej trasy bez jednego postoju. Szczerze, to pod koniec trasy (może tak gdzieś od 18 km) pomyślałam, że jak zrobię przerwę, to niekoniecznie dam radę wrócić na rower (po całej trasie doceniłam miękkość naszej kanapy w domu, chociaż nie wiem czy jutro dam radę nawet na niej usiąść ;) ).

Na obu górkach prowadziłam charakterystyczny monolog:
na początku było: Dasz radę!
a potem: Cholera, jaka ta górka jest dłuuuga!
później: Nie poddawaj się!
jeszcze później: Czy ta górka ma jakiś koniec? Cholera nie dam rady!
w końcu: Udało się!

Ta górka może być tak naprawdę metaforą wszystkiego. Ta moja „góreczka” tutaj, to dla kogoś może być jakaś przeszkoda w życiu osobistym/zawodowym. Na pierwszy rzut oka niepozorna. Pewnie na nią wchodzimy, a potem w połowie zaczynamy rozumieć, że jest bardziej pochyła niż początkowo przypuszczaliśmy, że samo podejście jest dłuższe… i możemy wtedy stanąć i zrobić przerwę. Jadąc na rowerze możemy zsiąść z niego i również odpocząć, albo iść dalej przed siebie prowadząc rower obok siebie (dojdziemy na szczyt, tylko że wolniej). Możemy też zawrócić z tej góry, dochodząc do wniosku, że to jednak nie dla nas.

 

Mamy tyle opcji i możliwości, ile tylko wymyślimy. Zawsze możemy przecież wykopać tunel i w ten sposób dostać się na drugą stronę góry ;) Możemy wybrać inne podejście – mniej strome. Ogranicza nas tylko nasza wyobraźnia.
Ale zapewniam Was, że nic nie daje takiej radości jak osiągnięcie szczytu „mimo wszystko”, pokonując przy tym własne słabości. Przynajmniej dla mnie, ta wyprawa nie mogła się lepiej zakończyć. Jestem szczęśliwa. A o to przecież chodziło, kiedy postanowiłam nie zmarnować tego dnia.

poniedziałek, 22 lipca 2013

O działaniu i radości

Kiedyś wspominałam, że są ludzie, którzy zarażają swoim optymizmem i dobrą energię. Po kontakcie z takimi osobami zyskujemy chęci do działania i wprowadzania zmian we własnym życiu. I tu można postąpić na dwa sposoby.

SPOSÓB I
otrzymujemy dawkę energii -> czujemy się wspaniale i snujemy plany na przyszłość -> robimy postanowienie zmian -> czekamy na dogodny moment, by te zmiany wprowadzić w życie -> czekamy… -> czekamy tak długo, że początkowy entuzjazm opada i zmiany tak naprawdę nigdy się nie dokonują

SPOSÓB II
otrzymujemy dawkę energii -> czujemy się wspaniale i snujemy plany na przyszłość -> robimy postanowienie zmian -> DZIAŁAMY
Nie ma żadnego czekania!

W sposobie drugim brak okresu oczekiwania nie jest spowodowany strachem, że możemy w międzyczasie np. dojść do wniosku, że decyzja jest zła (jeżeli w pierwszej reakcji na pomysł odczuwamy radość/podekscytowanie, to decyzja ta nie może być nietrafiona). A tłumaczenie się czekaniem na odpowiedni moment, to tak naprawdę czekanie na „nigdy”. Bo NIGDY nie ma odpowiedniego momentu, by zacząć biegać, pisać bloga, pójść do lekarza na badania kontrolne itd.
A skoro tego czasu nie ma (bo nie mnoży się w żaden cudowny sposób), to należy go sobie wygospodarować poprzez pójście spać o godzinę później, czy spędzenie o godzinę mniej czasu przed telewizorem.
Przy drugim sposobie nie czekamy, ponieważ od początku działania wykorzystujemy nasz entuzjazm i zapał podłapany od innych. To nasz główny motor, napędzający przyszłe działania, który przy dobrym zarządzaniu może starczyć na bardzo długo. Z czasem nie będzie on już potrzebny, bo sami wypracujemy sobie na własny użytek chęć robienia czegoś: biegania, pisania, fotografowania.
Najtrudniej jest zacząć, a kiedy w sposobie pierwszym pozwalamy naszej inicjatywie i chęci stopniowo zamierać (poprzez brak konkretnego działania) to tak naprawdę sami sobie podcinamy skrzydła.

Przykład z mojego życia. Post (a przynajmniej jego zarys) powstaje o 1 w nocy, kiedy to wróciłam do domu po bardzo owocnym i pozytywnym spotkaniu. Spotkanie utwierdziło mnie w tym, że „chcieć to móc”, bo wszystko tak naprawdę zależy tylko i wyłącznie od naszej woli. Od tego zależy, czy będziemy jeździć dziennie na rowerze i czy będziemy przejeżdżać 5 czy 10 km. Tak samo od mojej woli zależało, czy podejmę się sposobu pierwszego i napiszę post jutro popołudniu, kiedy to początkowe emocje opadną, tekst zostanie starannie poprawiony albo pozwolę dojść do głosu myśli, że w ogóle nie warto na ten temat pisać… lub usiądę przy biurku i zacznę pisać już teraz.


Jest jeszcze druga sprawa, która dała mi do myślenia podczas tego spotkania. Mało kto potrafi się cieszyć. Nawet ja mam z tym problem (co niedawno zrozumiałam i zmieniam to definitywnie!). Nie chodzi mi tutaj o to, że nie cieszymy się z drobnych rzeczy, czy też nie doceniamy chwili. Mam raczej na myśli radość z sukcesu – taką uzasadnioną, której nawet nie trzeba specjalnie szukać. Może niektórzy w pierwszym odruchu się ze mną nie zgodzą. Ale pomyślcie chwilę nad tym. A najlepiej odpowiedzcie na pytanie: JAK się cieszycie? Bo do tego właśnie zmierzam. Czy to jest okrzyk radości, taniec szczęścia czy też krótkie „udało mi się” wymamrotane pod nosem, a może jedynie gratulacje złożone samemu sobie w głębi duszy?

Przykład z mojego życia: po dobrze zdanym egzaminie/ zakończeniu projektu odczuwam dumę i satysfakcję. I na tym kończę. A są tacy, którzy potrafią z radością w oczach patrzeć na wykonane przez nich zdjęcie, pokazywać je wszystkim znajomym i powtarzać: popatrz jakie świetne zdjęcie zrobiłem… Mają rację, bo zdjęcie jest świetne, więc dlaczego ukrywać swoją radość z faktu, że jest się w czymś dobrym? Bo cieszenie się „po cichu” to takie trochę ukrywanie. I właśnie tacy ludzie mogą działać jak katalizator i „zapalać” swoim płomieniem entuzjazmu innych. A stąd już tylko krok od efektu kuli śnieżnej, bo ta osoba zarazi znajomą, a znajoma jakiegoś znajomego i ot tak dobra energia pójdzie w świat! Dlatego od dzisiaj jak się cieszę, to się cieszę całą sobą, bo i radość wtedy odczuwana jest znacznie większa ;)

poniedziałek, 15 lipca 2013

Komórkomania: nałóg czy niezbędny nawyk?

Dzisiaj dzień bez telefonu. Jak w takim razie go rozpoczęłam? Oczywiście od włączenia komórki i sprawdzeniu, czy przypadkiem nie pojawiły się jakieś wiadomości, czy ktoś nie próbował się ze mną skontaktować… Zgadzam się, że telefon odgrywa znaczną rolę w moim życiu i do pewnego stopnia jestem od niego uzależniona, chociaż to moje uzależnienie jest też związane z wygodą.

sobota, 6 lipca 2013

O byciu świadomym

Do tego wpisu skłoniła mnie sytuacja, która miała miejsce parę dni temu. Koleżanka z grupy ze studiów obchodziła swoje 21. urodziny i nie wiedzieć dlaczego, ale to właśnie ze mną postanowiła podzielić się przemyśleniami na ten temat.

Zaczęła od tego, że zupełnie nie czuje się na ten wiek. Może dla niektórych zabrzmi to głupio i nieracjonalnie, ale ja ją w pełni rozumiem. Do momentu, kiedy skończyłam 18 lub 19 lat, wiedziałam dokładnie w jakim jestem wieku. Zapewne dlatego, że człowiek zawsze liczył ile czasu mu pozostało do osiągnięcia długo wyczekiwanej pełnoletniości. Później, kiedy kolejne lata nie przynosiły ze sobą nowych obowiązków/praw, zaczęło się dziać coś dziwnego. Mianowicie po pytaniu: „ile masz lat?” potrzebuję chwili skupienia, czy to wciąż 21 czy już może 22 lata? Taka sytuacja miała miejsce, kiedy koleżanka o imieniu W. mówi: „teraz to mam tyle lat, co Ty”. I ja w pierwszym odruchu kiwam głową na znak, że się zgadza, a z dwu-sekundowym opóźnieniem włącza mi się czerwona kontrolka: „przecież ja jestem od niej starsza!” I pojawia się myśl, że niewiadomo kiedy, ale przeleciało mi już 22 lata życia. Oczywiście nie zamierzam robić z tego tragedii, bo wciąż jestem młoda i całe życie wypełnione wspaniałymi chwilami przede mną. Chodzi mi tylko o to, że w pewnym momencie życia przestajemy z niecierpliwością odliczać dni do kolejnych urodzin. I chyba dlatego mijają one przez nas niezauważone i mamy problem z odpowiedzeniem na pytanie: ile ja właściwie mam lat?

Wracając do koleżanki W. i jej przemyśleń. Powiedziała, że nie odczuwa satysfakcji z życia, że widzi jak czas przelatuje jej przez palce i ona nic z tym nie robi. Nigdzie nie bywa, rzadko wyjeżdża na wycieczki/wakacje, nawet nie miała jeszcze okazji pracować. Słuchałam jej i potakiwałam, myśląc: „tak, ja też to świetnie znam”. A potem z jej ust padło pytanie: „Rozumiesz o co mi chodzi? Też tak masz?”. I już miałam potwierdzić, kiedy zrozumiałam, że nie mogę. Odkryłam, że wpadłam w pułapkę myślenia nawykowgo.

Gdybyście poznali mnie dwa lata temu o tym czasie, to zobaczylibyście zupełnie inną dziewczynę. Zmęczoną studiami, których nie rozumiała. Z marzeniami, aby to wszystko rzucić w diabły i zmienić kierunek, ale pełną

obaw przed taką decyzją. Problem polegał na tym, że nie miałam żadnej alternatywy. Nie potrafiłam przeboleć faktu, że zmarnuję dwa lata życie – wtedy postrzegałam ten czas w kategorii marnotrawstwa. Teraz jednak już wiem, że było to najlepsze, co mogło mi się przytrafić.

Studia miałam na tyle absorbujące, że moje życie towarzyskie prawie nie istniało; moje marzenia zostały powieszone na kołku z napisem „później”, a ja czułam się wewnętrznie rozbita. Wiedziałam, że to nie dla mnie. Ale nie wiedziałam w takim razie, co jest dla mnie. Momentami było ciężko, nie powiem, ale dzięki temu teraz jestem świadoma tego, co dzieje się wokół mnie i rozumiem, że mam siły na kreowanie własnej rzeczywistości.
Dużo ludzi jest ze mną na kierunku, bo „tak jakoś wyszło” lub nie wiedzieli, co innego wybrać albo nie dostali się tam, gdzie planowali. Ja miałam tak samo na moich poprzednich studiach. Teraz jednak wiem, że jestem tu, gdzie być powinnam. Nie dość, że kierunek wybrałam z premedytacją, to jeszcze bardzo mi się podoba i czuję, że tu jest moje miejsce. Studia już nie pochłaniają tyle mojej uwagi, więc mogę spędzać czas ze znajomymi, chodzić na koncerty i realizować swoje marzenia jak kurs z języka angielskiego, czy pisanie bloga. Na wakacje jeżdżę w ciekawe miejsca, a w tym roku niczego nie planowałam i pojawiła się niespodziewanie fantastyczna propozycja. Tak po prostu. Naprawdę czasem należy uwierzyć, a dobre rzeczy same się przytrafiają.

„Staram się dostrzegać dobre strony każdego wydarzenia.
Dzięki temu moje życie jest lepsze, a ja czuję się szczęśliwsza.
A poza tym szczęście przyciąga szczęście, więc kiedy jest dobrze,
to za chwilę będzie jeszcze lepiej.”
/B.Pawlikowska/

Jest takie powiedzenie, że z kim przystajesz takim się stajesz. Jako małe dziecko rozumiałam to tak, że albo zawieram znajomość z miłymi ludźmi i pod ich wpływem sama taka jestem, albo przyjaźnię się z „łobuzami” i wtedy rozrabiam, popadam w nałogi itd. (oczywiście to takie całkowite postrzeganie świata w kolorach: czarno-białym, ale zauważcie, że to była perspektywa dziecka). Ostatnio pomyślałam, że jest jeszcze inne wytłumaczenie. Kiedy otaczamy się ludźmi pozytywnie zakręconymi, którzy cały czas działają i czerpią z życia pełnymi garściami to, co najlepsze, wtedy i my łapiemy „bakcyla” i stajemy się głodni życia. Chce nam się chcieć i możemy sami pozytywnie „zarażać” innych. Patrząc na tych pozytywnych ludzi, wiemy że to, o czym sami myślimy jest osiągalne i łatwiej nam zawalczyć o własne szczęście.

O czym właściwie jest ten wpis? O świadomości. O byciu świadomym tego, w jakim miejscu się teraz znajduję, a w jakim chciałbym/chciałabym być. Ale i o byciu świadomym tego, kiedy porzuci się miejsce startu. Tak bardzo możemy być pochłonięci myślami o potrzebie zmiany, że nie dostrzeżemy, kiedy one już tak naprawdę zaczęły się dziać i tym samym zmieniać nasze życie. Ja jestem tego najlepszym przykładem. Patrzyłam ciągle w przyszłość i zastanawiałam się nad tym, co należy jeszcze zmienić/ulepszyć w moim życiu, że nie dostrzegłam tego jak daleko już jestem. Pewnie, że nie można żyć, patrząc w przeszłość, ale czasem dobrze jest zrobić sobie chwilę przerwy, by dostrzec postęp, który być może zmobilizuje nas do dalszej walki i parcia do przodu. Po szczęście.