sobota, 6 lipca 2013

O byciu świadomym

Do tego wpisu skłoniła mnie sytuacja, która miała miejsce parę dni temu. Koleżanka z grupy ze studiów obchodziła swoje 21. urodziny i nie wiedzieć dlaczego, ale to właśnie ze mną postanowiła podzielić się przemyśleniami na ten temat.

Zaczęła od tego, że zupełnie nie czuje się na ten wiek. Może dla niektórych zabrzmi to głupio i nieracjonalnie, ale ja ją w pełni rozumiem. Do momentu, kiedy skończyłam 18 lub 19 lat, wiedziałam dokładnie w jakim jestem wieku. Zapewne dlatego, że człowiek zawsze liczył ile czasu mu pozostało do osiągnięcia długo wyczekiwanej pełnoletniości. Później, kiedy kolejne lata nie przynosiły ze sobą nowych obowiązków/praw, zaczęło się dziać coś dziwnego. Mianowicie po pytaniu: „ile masz lat?” potrzebuję chwili skupienia, czy to wciąż 21 czy już może 22 lata? Taka sytuacja miała miejsce, kiedy koleżanka o imieniu W. mówi: „teraz to mam tyle lat, co Ty”. I ja w pierwszym odruchu kiwam głową na znak, że się zgadza, a z dwu-sekundowym opóźnieniem włącza mi się czerwona kontrolka: „przecież ja jestem od niej starsza!” I pojawia się myśl, że niewiadomo kiedy, ale przeleciało mi już 22 lata życia. Oczywiście nie zamierzam robić z tego tragedii, bo wciąż jestem młoda i całe życie wypełnione wspaniałymi chwilami przede mną. Chodzi mi tylko o to, że w pewnym momencie życia przestajemy z niecierpliwością odliczać dni do kolejnych urodzin. I chyba dlatego mijają one przez nas niezauważone i mamy problem z odpowiedzeniem na pytanie: ile ja właściwie mam lat?

Wracając do koleżanki W. i jej przemyśleń. Powiedziała, że nie odczuwa satysfakcji z życia, że widzi jak czas przelatuje jej przez palce i ona nic z tym nie robi. Nigdzie nie bywa, rzadko wyjeżdża na wycieczki/wakacje, nawet nie miała jeszcze okazji pracować. Słuchałam jej i potakiwałam, myśląc: „tak, ja też to świetnie znam”. A potem z jej ust padło pytanie: „Rozumiesz o co mi chodzi? Też tak masz?”. I już miałam potwierdzić, kiedy zrozumiałam, że nie mogę. Odkryłam, że wpadłam w pułapkę myślenia nawykowgo.

Gdybyście poznali mnie dwa lata temu o tym czasie, to zobaczylibyście zupełnie inną dziewczynę. Zmęczoną studiami, których nie rozumiała. Z marzeniami, aby to wszystko rzucić w diabły i zmienić kierunek, ale pełną

obaw przed taką decyzją. Problem polegał na tym, że nie miałam żadnej alternatywy. Nie potrafiłam przeboleć faktu, że zmarnuję dwa lata życie – wtedy postrzegałam ten czas w kategorii marnotrawstwa. Teraz jednak już wiem, że było to najlepsze, co mogło mi się przytrafić.

Studia miałam na tyle absorbujące, że moje życie towarzyskie prawie nie istniało; moje marzenia zostały powieszone na kołku z napisem „później”, a ja czułam się wewnętrznie rozbita. Wiedziałam, że to nie dla mnie. Ale nie wiedziałam w takim razie, co jest dla mnie. Momentami było ciężko, nie powiem, ale dzięki temu teraz jestem świadoma tego, co dzieje się wokół mnie i rozumiem, że mam siły na kreowanie własnej rzeczywistości.
Dużo ludzi jest ze mną na kierunku, bo „tak jakoś wyszło” lub nie wiedzieli, co innego wybrać albo nie dostali się tam, gdzie planowali. Ja miałam tak samo na moich poprzednich studiach. Teraz jednak wiem, że jestem tu, gdzie być powinnam. Nie dość, że kierunek wybrałam z premedytacją, to jeszcze bardzo mi się podoba i czuję, że tu jest moje miejsce. Studia już nie pochłaniają tyle mojej uwagi, więc mogę spędzać czas ze znajomymi, chodzić na koncerty i realizować swoje marzenia jak kurs z języka angielskiego, czy pisanie bloga. Na wakacje jeżdżę w ciekawe miejsca, a w tym roku niczego nie planowałam i pojawiła się niespodziewanie fantastyczna propozycja. Tak po prostu. Naprawdę czasem należy uwierzyć, a dobre rzeczy same się przytrafiają.

„Staram się dostrzegać dobre strony każdego wydarzenia.
Dzięki temu moje życie jest lepsze, a ja czuję się szczęśliwsza.
A poza tym szczęście przyciąga szczęście, więc kiedy jest dobrze,
to za chwilę będzie jeszcze lepiej.”
/B.Pawlikowska/

Jest takie powiedzenie, że z kim przystajesz takim się stajesz. Jako małe dziecko rozumiałam to tak, że albo zawieram znajomość z miłymi ludźmi i pod ich wpływem sama taka jestem, albo przyjaźnię się z „łobuzami” i wtedy rozrabiam, popadam w nałogi itd. (oczywiście to takie całkowite postrzeganie świata w kolorach: czarno-białym, ale zauważcie, że to była perspektywa dziecka). Ostatnio pomyślałam, że jest jeszcze inne wytłumaczenie. Kiedy otaczamy się ludźmi pozytywnie zakręconymi, którzy cały czas działają i czerpią z życia pełnymi garściami to, co najlepsze, wtedy i my łapiemy „bakcyla” i stajemy się głodni życia. Chce nam się chcieć i możemy sami pozytywnie „zarażać” innych. Patrząc na tych pozytywnych ludzi, wiemy że to, o czym sami myślimy jest osiągalne i łatwiej nam zawalczyć o własne szczęście.

O czym właściwie jest ten wpis? O świadomości. O byciu świadomym tego, w jakim miejscu się teraz znajduję, a w jakim chciałbym/chciałabym być. Ale i o byciu świadomym tego, kiedy porzuci się miejsce startu. Tak bardzo możemy być pochłonięci myślami o potrzebie zmiany, że nie dostrzeżemy, kiedy one już tak naprawdę zaczęły się dziać i tym samym zmieniać nasze życie. Ja jestem tego najlepszym przykładem. Patrzyłam ciągle w przyszłość i zastanawiałam się nad tym, co należy jeszcze zmienić/ulepszyć w moim życiu, że nie dostrzegłam tego jak daleko już jestem. Pewnie, że nie można żyć, patrząc w przeszłość, ale czasem dobrze jest zrobić sobie chwilę przerwy, by dostrzec postęp, który być może zmobilizuje nas do dalszej walki i parcia do przodu. Po szczęście.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...