sobota, 27 lipca 2013

Rowerowy wysiłek

Plan na dzisiaj: nie zmarnować dnia.
Wykonanie: całkowite.
Sposób: szybka jazda na rowerze.

Po kolei. Wszystko już tłumaczę. Po ostatnim pozytywnym spotkaniu (opisanym tutaj) znalazłam w sobie siłę do zmian. Zmian również na tym blogu. Zakładając go, miałam niejasny obraz jak to wszystko powinno wyglądać i funkcjonować. I ostatnio zrozumiałam, że idę w złą stronę. Dlatego teraz właśnie zawracam :) Zaczynam szukać szczęścia we własnym otoczeniu, tak jak było to na początku zapowiedziane.

Moje dzisiejsze szczęście spowodowane było wysiłkiem fizycznym i zwyczajnym wytworzeniem endorfin. Niby nic wielkiego, ale oprócz szczęścia po jeździe rowerem odczułam dumę z mojego dokonania. W ciągu 1,5 h pokonałam trasę liczącą 27 km przy średniej prędkości niecałych 17km/h. I zrobiłam to ja – osoba, która rekreacyjnie od czasu do czasu pojedzie gdzieś 10 km.

Propozycja wyjazdu pojawiła się wieczorem (kiedy letni upał trochę zelżał, więc warunki były naprawdę komfortowe) i padła ze strony mojego taty. Trasę ustaliliśmy jeszcze przed wyjazdem. Mniej więcej wiedziałam jak pojedziemy, ale nie miałam pojęcia ile to dokładnie kilometrów (przypuszczałam jedynie, że około 20 km). Sama trasa była mi znana do połowy, a druga połowa to już było tylko mgliste wyobrażenie o niej.

Pierwsze 10 km minęło mi całkiem przyjemnie i niespecjalnie miałam powody do narzekań, bo droga była w miarę prosta i płaska, więc tylko pedałowałam przed siebie i myślałam. Myślałam o tym, że jazda na rowerze jest trochę podobna do biegania. Nawet jeżeli startujemy z kimś znajomym, to i tak jesteśmy zdani tylko na siebie. Pewnie, że jest przyjemniej z kimś uprawiać sport, ale mimo że biegniemy/jedziemy tą samą trasą, w tym samym czasie i w podobnym tempie, to tak naprawdę, jeżeli my nie damy rady, to kolega/koleżanka za nas nie pobiegnie/pojedzie. W tym sensie jesteśmy zdani na samych siebie; zależni od własnej kondycji i ducha walki.

12 kilometr był przełomowy z dwóch powodów. Po pierwsze, trasa wtedy zakręcała, a więc oznaczało to że TEORETYCZNIE jesteśmy w połowie drogi (co pod koniec okazało się nieprawdą), a po drugie była tam górka. Z pozoru niepozorna :) Trochę stroma, trochę długa. Ale w miarę upływu czasu zdałam sobie sprawę, że takie górki są najgorsze – ciągną się w nieskończoność (ta miała 1 km długości) i sprawiają, że człowiek schodzi na niższe obroty (byle tylko dotrwać do końca), więc górka mentalnie nam się jeszcze bardziej wydłuża. Było ciężko, a moja średnia prędkość na tym odcinku była równa 8 km/h. Co oznacza najsłabszy wynik z całej trasy.

Kiedy w końcu pokonałam górkę, zaczęły się dla mnie same nieznane tereny czyli pełno wzniesień i mniejszych dolin, odcinki prostej drogi. A ja tylko zmieniałam przerzutki pomiędzy 3 oraz 2 i tylnie w całej rozpiętości.

Druga podobna górka trafiła się na 15 km i była gorsza niż poprzednia, bo byłam jeszcze bardziej zmęczona. Ale pamiętam to najpiękniejsze uczucie, kiedy naciskając na pedał czuje się duży opór, a kolejne naciśnięcie sprawia że noga wkłada w ruch już mniej wysiłku – oznacza to, że jesteś już na szczycie. Następuje chwilowe rozluźnienie – chwilowa radość, że nie zsiadło się z roweru, tylko pedałowało się do końca. A potem kolejna zmiana przerzutek, by nacisk stopy na pedał był porównywalny do tego z jazdy pod górkę, czyli zmiana przerzutek na większe.
Wtedy zrozumiałam, że mimo założenia, że trasę robimy wysiłkowo i wrzucamy na tempo, to jednak tempo każdy musi dostosować do siebie. Nie było dla mnie ważne, że nie jechałam tak szybko jak powinnam (gdybym miała odpowiednią kondycję), ale sam fakt, że dojechałam do końca. Do końca górki i do końca całej trasy bez jednego postoju. Szczerze, to pod koniec trasy (może tak gdzieś od 18 km) pomyślałam, że jak zrobię przerwę, to niekoniecznie dam radę wrócić na rower (po całej trasie doceniłam miękkość naszej kanapy w domu, chociaż nie wiem czy jutro dam radę nawet na niej usiąść ;) ).

Na obu górkach prowadziłam charakterystyczny monolog:
na początku było: Dasz radę!
a potem: Cholera, jaka ta górka jest dłuuuga!
później: Nie poddawaj się!
jeszcze później: Czy ta górka ma jakiś koniec? Cholera nie dam rady!
w końcu: Udało się!

Ta górka może być tak naprawdę metaforą wszystkiego. Ta moja „góreczka” tutaj, to dla kogoś może być jakaś przeszkoda w życiu osobistym/zawodowym. Na pierwszy rzut oka niepozorna. Pewnie na nią wchodzimy, a potem w połowie zaczynamy rozumieć, że jest bardziej pochyła niż początkowo przypuszczaliśmy, że samo podejście jest dłuższe… i możemy wtedy stanąć i zrobić przerwę. Jadąc na rowerze możemy zsiąść z niego i również odpocząć, albo iść dalej przed siebie prowadząc rower obok siebie (dojdziemy na szczyt, tylko że wolniej). Możemy też zawrócić z tej góry, dochodząc do wniosku, że to jednak nie dla nas.

 

Mamy tyle opcji i możliwości, ile tylko wymyślimy. Zawsze możemy przecież wykopać tunel i w ten sposób dostać się na drugą stronę góry ;) Możemy wybrać inne podejście – mniej strome. Ogranicza nas tylko nasza wyobraźnia.
Ale zapewniam Was, że nic nie daje takiej radości jak osiągnięcie szczytu „mimo wszystko”, pokonując przy tym własne słabości. Przynajmniej dla mnie, ta wyprawa nie mogła się lepiej zakończyć. Jestem szczęśliwa. A o to przecież chodziło, kiedy postanowiłam nie zmarnować tego dnia.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...