czwartek, 11 września 2014

Po butach poznasz kto powie "dzień dobry"

- Co robimy przez weekend?
- Może góry?
- Może.
- Ale pewnie będzie padać.
- Pewnie tak.

* * *
Prognoza pogody się nie sprawdziła, co ucieszyło mnie jak rzadko kiedy. Przewidywane opady deszczu nie nastąpiły, pozwalając nam cały dzień cieszyć się słońcem, bo chmury trzymały się daleko na horyzoncie. Jedynie czego mi brakowało, to widoków do sfotografowania. Szczyt niewielkiej góry, jaką jest Błatnia jest porośnięty wysokimi drzewami, które skutecznie uniemożliwiają podziwianie tego, co w oddali.

Jednodniowy wyjazd w góry został zaplanowany, teoretycznie przemyślany i nic nie wskazywało na zaistnienie niespodziewanych przygód. Tymczasem, okazaliśmy się z rodzicami wybitnymi „szczęściarzami”… Wszystko zaczęło się w momencie, kiedy wysiedliśmy z samochodu i przeszliśmy jakieś 800m… Bo jak się później okazało – już wtedy zabłądziliśmy.

Zaraz na początku znaleźliśmy (bez problemu) dwa pierwsze znaczki wskazujące, że idziemy czerwonym szlakiem, więc dalej pewnie ruszyliśmy przed siebie szeroką wydeptaną drogą. Niepokój zaczął w nas rosnąć, kiedy po jakiś 10 minutach nie zobaczyliśmy żadnego oznakowania szlaku, nie było również możliwości odbicia w prawo (co wg. mapy powinno nastąpić) a przed nami pięła się delikatnie w górę błotnista droga (dzień wcześniej była burza), poprzedzona strumyczkiem. Chwilę staliśmy tak patrząc na to, co przed nami i próbując przypasować rzeczywistość do mapy. Uratował nas tubylec, który wracał z koszykiem pełnych grzybów. Okazało się, że oczywiście tym błotem dojdziemy na szczyt, ale jak chcemy iść czerwonym szlakiem, to musimy się wrócić, bo minęliśmy odbicie w prawo. Wróciliśmy prawie do samego samochodu, tym razem uważniej patrząc na wszystko, co mogłoby wskazywać kierunek szlaku. Wreszcie mamie udało się wypatrzyć znaczek na jakimś kiju wbitym w ziemie, który skierował nas na szlak, zamknięty szlabanem… No tak, nie ma się co dziwić, że za pierwszym razem go ominęliśmy…

Przeszliśmy może jakieś 5 minut w milczeniu, kiedy dosłownie znikąd pojawił się mężczyzna po 50-stce, który wbiegał pod górę. Popatrzyliśmy z rodzicami na siebie, nie rozumiejąc jak to możliwe, bo podejście było ostre. Zanim pan nas wyprzedził i zostawił daleko za sobą, tata zdążył zapytać dokąd biegnie. Dowiedzieliśmy się, że najpierw na Błatnią, potem do Klimczoka i na dół – całość zajmuje mu 4h… Mój podziw nie miał końca.

Samo wejście na górę charakteryzowało się dwoma ostrymi podejściami (właśnie na początku i końcu), a reszta to były proste w miarę równe tereny, które miały nam zapewnić niesamowite widoki. Może gdyby brzozy i choinki nie rosły mi w ogródku, to widoki rzeczywiście zapierałyby mi dech w piersiach? Istnieje też możliwość, że jestem mało wrażliwa na piękno pni drzew ;-)

Na szczycie odpoczęliśmy, posililiśmy się, nacieszyliśmy się słońcem i po 14-stej zaczęliśmy powoli schodzić, bo wg. szlaku tym razem koloru niebieskiego miało nam to zająć jakieś 2h. I znowu wpadliśmy w pułapkę swojego myślenia, że jak pójdziemy tym w miarę równym terenem, to będą cudne widoki. Nawet jeżeli takie były, to wszystkie były zarośnięte. Z racji braku lepszego zajęcia obserwowaliśmy tych, co dopiero wchodzili na górę i rozmawialiśmy. W pewnym momencie mama zwróciła mi uwagę na fakt, że patrząc na to, kto ma jakie buty (trekkingi/adidasy czy sandały/klapki) poznasz kto powie Ci „dzień dobry”. Miała rację. Można byłoby wysnuć błędny wniosek, że styl ubierania się determinuje kulturę osobistą, ale przecież wszyscy wiemy, że jest na odwrót. Jak ktoś nie wie, jak się ubrać w góry, gdzie szlaki są pokryte nie tylko korzeniami drzew, ale i kamieniami, to jak wymagać od niego odpowiedniego zachowania? Nie wiem skąd i dlaczego się przyjęło witanie ludzi, których mijasz w górach, ale bardzo mi się ten zwyczaj podoba. Od dziecka tak mam i dobrze mi z tym ;-)

widok na schronisko (z czerwoną dachówką)

Wracając do szlaków. Szlak niebieski był bardzo dziwny, bo rzeczywiście długo szło się po równym terenie, potem było podejście pod górkę, a za nią… niekończące się zejście w dół. Zgodnie z mapą po prawej stronie mijaliśmy jeziorko, które tak naprawdę było dużym zbiornikiem wodnym, z poziomem wody regulowanym tamą i ogrodzonym. Wszystkie nasze wyobrażenia wzięły w łeb i na dobą sprawę mogliśmy wybrać trzeci i ostatni szlak na zejście – koloru żółtego, który był najkrótszy, ale teoretycznie najmniej widokowy… Co jak okazało się na koniec, nie miało najmniejszego znaczenia, bo żaden szlak widokiem nie grzeszył.

To, co opisuje jest o tyle ważne, że wszystkie trzy szlaki schodziły w różnych miejscach miejscowości Jaworze. Niebieski był położony najdalej od naszego samochodu (logiczniej było wybrać żółty, który kończył się tak w połowie odcinka, który mieliśmy do pokonania z niebieskiego do czerwonego), ale miał być najbardziej widokowy, więc postanowiliśmy nie marudzić i najwyżej trochę więcej przejść.

Te „trochę” nie miało końca… Zacznijmy od tego, że nikt z nas nie wpadł na pomysł, aby wcześniej wydrukować albo chociaż przejrzeć plan miasta Jaworze. Może wtedy wiedzielibyśmy, w którą ulicę należy skręcić żeby przejść drogą asfaltową (absolutnie nie-widokową) 6,7 km zamiast 10 km… Tak. Te 10 km zdawało się nie mieć końca. Każdy kolejny zakręt zdawał się być tym ostatnim, ale nie był, bo zaraz pojawiał się kolejny. Po całym dniu spędzonym w górach, te dodatkowe 10 km na „własne życzenie” było naszym gwoździem do trumny. A każde kolejne wzniesienie, którego nie czuje się przejeżdżając samochodem, na piechotę pali łydki…

Podczas tego „spaceru” spotkałam się z bajecznymi nazwami ulic. Nie widziałam żadnego pułkownika, nazwiska ważnej osoby lub nazwy święta. Zamiast tego mijałam takie ulice jak: morelowa, tymiankowa, miętowa, romantyczna i… słoneczna, którą miałam okazję się przejść, ponieważ prowadzi do cisowej, na której stał nasz samochód.

Inny fenomen tego miejsca polegał na numeracji domów. Jestem przyzwyczajona do tego, że numery parzyste są po jednej stronie, nieparzyste po drugiej, a wszystko jest ułożone w kolejności rosnącej/malejącej. Natomiast Jaworze to jest absolutny mix wszystkiego razem. Możesz iść ulicą i mijać po kolei domy o numerach np.: 862, 1005, 963, 718, 873… Pomijam już fakt, że po raz pierwszy w życiu widziałam domy o numerach większych niż dwie cyfry… Trochę mnie to dobijało, bo zawsze po numerach można się domyślić ile zostało do końca ulicy, a tutaj nawet takie rozwiązanie nie mogło zostać zastosowane. Szczerze współczuję listonoszom.

tzw. ostatnia prosta, czyli jakieś 2 km :-)

Nasze końcowe zmęczenie doprowadziło do wypowiadania coraz głupszych uwag. Na przykład na mijanych nas rowerzystów: nie rozumiem dlaczego po rowerach jeżdżą na chodniku… W innym momencie (już bliżej końca), wyprzedziłam rodziców i dochodziłam do jednego z tych zwodniczych zakrętów, kiedy tata do mnie krzyknął:
- Widzisz samochód?
- Ale jaki? (szczerze, ze zmęczenia nie wiedziałam o co pyta)
- Jakikolwiek. (w tym momencie zrozumiałam, że chodziło mu o nasz i naśmiewa się ze mnie)
- Tak, niebieski peugeot. Bierzemy?

Nie wzięliśmy. Za to dzielnie przeszliśmy jeszcze jakieś 2-3 km… a potem wreszcie doszliśmy do naszego samochodu, który grzecznie przez cały dzień czekał na nas w tym samym miejscu.

24 komentarze:

  1. W maju też byłem na Błatniej, ale z uwagi na swoje ograniczenia kondycyjne wybrałem szlak zielony. Osobiście uważam, że jest tam naprawdę sporo pięknych miejsc do sfotografowania, ale wszystko zależy od pogody :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zielony jest chyba z Brennej, ale i tak w pewnym momencie łączy się z czerwonym szlakiem. Może jedno ostre podejście Cię ominęło...
      Pogoda nie była taka zła. Nie było czystego błękitu, ale słońce przyjemnie grzało. Co do widoków, to może zwyczajnie nastawiałam się na coś innego niż widziałam. Jestem przyzwyczajona do innych, wyższych gór z pięknymi panoramami albo ślicznymi jeziorami w dole. Tutaj niestety się zawiodłam... Ale to moja wina, bo wyrobiłam sobie złe wyobrażenia. Każde góry muszą mieć coś innego do podziwiania. Te np. nie były zbyt wymagające ;-) I tym razem oto nam właśnie chodziło. Jesień dopiero przed nami, więc może uda się wykroić trochę czasu na inne szczyty :-)

      Usuń
  2. Najfajniejsze w tej wyprawie jest to, że odbyła się z rodzicami :) Super!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Rodzice znacznie bardziej lubią góry niż ja... Inaczej nie mogłoby być niż z nimi ;-)

      Usuń
  3. Ja proponuję trochę więcej wyrozumiałości do tych turystów. Każdy kiedyś jest w górach pierwszy raz i nie wie jak się ubrać ani, że dobrym zwyczajem jest się przywitać z obcym. Na ulicy przecież tego nie robimy. Górskie zwyczaje poznawałam dopiero jako osoba dorosła, bo z rodzicami zawsze jeździliśmy nad morze i dlatego w obronie nieobeznanych staję;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dobry punkt widzenia, bo ja od dziecka byłam zabierana na wszelkiego rodzaju szlaki, więc dla mnie to naturalne. Faktycznie, nie każdy musiał mieć tyle szczęścia co ja ;-) Dzięki za głos w sprawie "nieobeznanych"!

      Usuń
  4. Nigdy nie byłem w tych górach. W Polsce jest tyle gór, że ciężko wszystkie przejść. Jest w czym wybierać.
    Ty spotkałaś tego faceta po 50-tce, który biegł, a ja spotkałem w Tatrach dziadka po 80-tce, który szedł dużo szybciej niż ja, a kondycji nie mam złej. Chylę czoła przed nimi.
    Pozdrawiam:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Historia z Twoim dziadkiem robi na mnie to samo ogromne wrażenie. Ja też nie mam najgorszej kondycji, ale wbieganie pod górę to dla mnie coś absolutnie nieosiągalnego. Fakt faktem nie mam też takiego parcia, że chciałabym to zrobić. Ale nie umniejsza to mojemu podziwowi dla innych.
      Pozdrawiam ;-)

      Usuń
  5. Naprawdę pierwszy raz spotkałaś się z taką numeracją? U mnie w rodzinnej miejscowości jest tak samo :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Naprawdę. Myślałam nad tym trochę i doszłam do wniosku, że może numeracja była przydzielana w miarę jak działki były sprzedawane i dlatego są nie po kolei... Ale to taka sobie teoria.
      Ale Ty pytasz o kolejność, czy wielkość numeracji?

      Usuń
    2. I o jedno i o drugie. Z tego co mi powiedziano w domu to rzeczywiście tak jest, że decydowała kolejność budowy działek.

      Usuń
    3. Mój zmysł dedukcji się spisał. O ile istnieje coś takiego ;-)

      Usuń
  6. Bo raz kolejny zazdroszczę jakiejś blogerce takiej dostępności gór! Zanim ja bym dojechała w jakiekolwiek góry byłaby już noc, a nocą to niebezpiecznie...
    A co do tego "dzień dobry" w polskich górach to prawda jest taka, że dużo rzadziej się spotykałam z takimi pozdrowieniami tu i po Słowackiej części Tatr, niż na przykład w Alpach, Pirenejach... Mówi się, że to mentalność, ale ja uważam, że Polacy w Polsce mogliby być dla siebie nawzajem przyjaźniejsi. Bo Polacy do Polaków za granicą są zazwyczaj zwróceni z pełnym uśmiechem na twarzy... :) Pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To teraz musiałabym się zachować jak przeciętny Polak i wyrazić swoje "niezadowolenie" poprzez stwierdzenie, że ja to bym wolała mieszkać nad morzem ;-) I chociaż jest to prawda, to jednak staram się doceniać to, co mam.
      Co do Twoich uwag, to chyba na "obczyźnie" to "dzień dobry" to jakiś wyraz solidarności a nie tylko zwykłej uprzejmości. Nie wiem, bo nie wchodziłam na góry nigdzie poza Polską. To, co piszesz jest zastanawiające. Zwyczaj wszędzie ten sam, a jednak gdzie indziej jest bardziej pielęgnowany. Szkoda. Bo miły jest i nic nie kosztuje.

      Usuń
  7. zabawne to zdanie o rowerzystach :)
    Ja jestem miłośnikiem wypadów z miasta w góry :)

    OdpowiedzUsuń
  8. "szczerze współczuję listonoszom" - dobre :D
    ostatnio też polubiłam góry, w końcu miałam okazję się wybrać w nie :)
    pozdrawiam ciepło :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Coś nowego zrobionego w wakacje? Pozazdrościć takich wspomnień ;-)
      Pozdrawiam ;-)

      Usuń
  9. Ja tam raczej "morska" jestem :) Czy to prawda, że w górach wita się pierwszy,ten, który wchodzi?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Z natury też jestem "morska", z miejsca zamieszkania "górska" ;-)
      Chyba prawda, chociaż teraz mówiłam "dzień dobry" każdemu kto pojawił się na szlaku. Poza tym Ci, co schodzili czasem też odzywali się jako pierwsi... Należałoby zadać to pytanie komuś bardziej doświadczonemu ode mnie w tej sprawie :-)

      Usuń
  10. Cieszę się, że udał Ci się wypad i pogoda dopisała ;)

    OdpowiedzUsuń
  11. Zazdroszczę możliwości pojechania w góry tak po prostu... "na jeden dzień". Zawsze mnie te krajobrazy przyciągały, jednak droga tam zabiera mi praktycznie cały dzień, a w nocy chodzić się nie da i czekać trzeba do dnia następnego! Niestety...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Polska to na szczęście tak różnorodny kraj, że chyba każdy znalazłby coś dla siebie: morze, góry, jeziora. Zapewne obok siebie masz coś, co ja bym chętnie odwiedziła. Ale warto poznawać różne miejsca. Mnie ciągnie nad morze, ale to już w innym sezonie ;-)

      Usuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...